[ Pobierz całość w formacie PDF ]

przypomniał sobie swoją gromadę zacnych ludzi i wiedział, dlaczego porzucili wcześniej pracę
i dokąd się udali. Krzyknął głośno w gniewie do kogoś:
_- To dobrzy ludzie, powiadam!
Ale to była tylko reakcja uczuciowa. Znał ich przecież dobrze.
Jeszcze jedna nauczka. Nauczka za tę wysokość. Kto mógł przewidzieć, że i to będzie
częścią ogólnego planu? Kto mógł wiedzieć, że na tej wysokości to, co oglądałem jako
kamienny wykres modlitwy, dzwignie w górę krzyż i walczyć będzie oko w oko z ogniskami
szatana?" I znów w myśli jego pojawili się robotnicy i kobieta o złocistym zarysie stóp, i
zapłakał gorzko, nie wiedząc sam, czemu płacze, chyba nad grzechami świata. Gdy mu
wreszcie oczy obeschły, usiadł wpatrując się ponuro w noc, gdzie płonęły nieszczęsne ognie.
Z wolna myśl jego wróciła do własnego życia. Jeśli Dawid nie mógł zbudować
świątyni, bo miał krew na rękach, co można powiedzieć o nas, o mnie? Przed oczyma ujrzał
nagle okropną scenę chrztu i krzyknął. A kiedy pozbył się z myśli tego obrazu, chmara
wspomnień nadleciała równocześnie. Patrzył bezsilnie, jak się gromadziły, nie mogąc ich
odegnać. Były to jakby zdania z opowieści, które, choć pozostawiają luki, i tak mówią dosyć.
Była to opowieść o niej i o Rogerze, o Racheli i Pangallu, i o ludziach budujących wieżę.
Patrzył w dół, w dół, wzdłuż drabin, pomostów, poprzez sklepienie aż do dołu wykopanego na
środku katedry jak grób przygotowany dla jakiegoś sławnego człowieka. Zlekceważone
ogniska migotały na horyzoncie, ale on czuł na ciele lodowaty chłód. Przypomniał sobie, jak
stojąc tam w dole patrzył na posadzkę, gdzie wśród kurzu i gruzu u jego stóp leżała gałązka z
brunatną lepką jagodą. W ciemny wysoki przestwór wyszeptał:
- Jemioła!
I wreszcie spróbował się modlić. Ale znów nadeszła ona stąpając po złotym szlaku, z
pochyloną głową, w rozwianej szacie, a złowieszcze ognie błyskały wokół nich.
 Coś mnie zaczarowało - jęknął w przestrachu. Zszedł przystając na drabinach,
nie widząc ich. A opowieść składająca się z luznych zdań płonęła mu w mózgu. Ułożone na
skrzyżowaniu naw nowe kamienne płyty parzyły mu stopy jak wszystkie ognie piekieł.
ROZDZIAA DZIEWITY
Potem już nigdy nie żartował z robotnikami; zachęcał ich tylko do pracy. Przekonał się,
że choć nie mogli ani czuć, ani widzieć jego anioła, czerpali z niego jakąś pociechę. Tak
nadszedł sierpień i minął, a budowa wieży zbliżała się do końca. Potrzebowali w tym okresie
pociechy anielskiej, zerwał się bowiem wiatr. W czasie jednej takiej sierpniowej nawałnicy,
która nadciągnęła z południowego wschodu, wieża kołysała się jak maszt; lecz filary, choć
pochylone, nie pękły. Wtedy właśnie ojciec Anzelm powiedział mu, że lady Alison nie będzie
więcej pisała, ale przyjedzie się z nim zobaczyć.
Wichura nigdy nie oddaliła się całkowicie. Pozostawiła zmienną, burzliwą pogodę:
deszcz, dzień bezchmurny i znowu deszcz. Wrzesień, który mógłby przynieść słoneczny
tydzień dla ukończenia budowy, odsłonił wysokie niebo jakby dla ukazania rozmiarów mającej
nadejść burzy. Przez cały ten czas ludzie klnąc mocowali się z kamieniem szczytowym, a wiatr
szarpał ich bezlitośnie. Jocelin badał wzrokiem ciemne odcinki rzeki płynącej ku morzu, chcąc
dojrzeć Zwięty Gwózdz. Jaśniejący i pełen mocy, wyłaniał się on w jego wyobrazni z blasku
Rzymu, gdzie przebywał jeszcze biskup. Pomyślał, że pogoda wie może coś o tym wszystkim,
i dlatego się spieszy, bo z nieba siekło jak z katapulty, lecz ludzie, choć cali mokrzy, nie
odczuwali zimna wśród zacinającego deszczu. Założyli kamienną nakrywę tam, gdzie należało,
wśród wichru zarzucającego im okrycia na głowy. Przez dwa dni na chwiejącej się wieży
rozbierali rusztowanie, pozostawiając tylko parę elementów konstrukcji dla umieszczenia na
ostatku krzyża i Gwozdzia w skrzyneczce u jego podstawy. Pierwszego z tych dni Jocelin zoba-
czył Gwózdz w odległości piętnastu mil - długą, rozciągniętą procesję idącą od wsi do wsi.
Lecz zanim dzień się skończył, chmury napłynęły tak nisko, że nie mógł już dojrzeć procesji i
oczekiwanego na wizytację dostojnika. Nie przestawał dodawać ludziom ducha,
poszturchiwany przez wiatr, wśród deszczu który ściekał mu po odsłoniętych nogach.
Ukończywszy pracę robotnicy schodzili po rozchwianych drabinach na spód wieży. Jehan
popychał ich tam i dawał każdemu w rękę duży drewniany młot. Nastąpiła długa chwila ciszy:
mężczyzni stali z młotami przy klinacha Jehan przyglądał się całej konstrukcji.
Na koniec zwrócił się do Jocelina:
-- Przydałoby się więcej?
_- To ich sprowadz,
-- SkÄ…d?
Znów zaległa cisza. Niemowa mruczał coś niemymi usty, Jehan patrzył na kołowrót.
- Jeśli nie zrobimy tego teraz, będzie za pózno.
Podszedł do kołowrotu, odgiął zaciski, zakręcił korbą i zatrzymał się nastawiając ucha
w kierunku drewnianej oślej czapki w górze nad nimi wysokiej na sto pięćdziesiąt stóp. Lina
opasywała jeszcze żelaznym uściskiem ośmiobok, przytrzymując kliny na ogromnej masie
drewna.
- Wybijajcie kliny! OSTRO%7Å‚NIE.
Nie słychać było nic prócz lekkiego stukania.
Jehan zakręcił znowu korbą.
- Wybijajcie dalej! Chodził w kółko, uderzając w dłonie.
- Sam nie wiem. Nie wiem. Powinien tu być ten tłusty drań.
Korba szczęknęła, lina odskoczyła. Drewniany stożek wydał jakiś zgrzyt, który
przeszedł w pisk, a potem ośmiobok zaczął opadać w dół, kliny zaś rozpryskiwały się na boki
jak wystrzelone spomiędzy palców pestki od śliwek. Aoskot, z jakim ośmioboczna bryła
uderzyła o spód wieży, był głośniejszy od grzmotu - bolesnym echem odezwał się w uchu, a
wieża podskoczyła pod nogami. Jocelin padł na kolana i wśród hałasów, jakie się wokoło
rozlegały, usłyszał radosne wycie gdy ludzie torowali sobie drogę w dół po drabinach.
Drewniany stożek jęczał jak na torturach, drzazgi, odłamki kamieni i kurz unosiły się nad
podłogą, giął się w męczarni nad jego głową, rozdzierał się, pękał. Uspokajał się z wolna,
wydając jeszcze tylko od czasu do czasu jękliwy pisk. Dziekan klęczał gratulując sobie. Potem
szum wiatru zagłuszył wszystko, miał teraz inne instrumenty, na których mógł grać i ćwiczyć;
rozbrzmiewały one z każdym ruchem wieży, lecz nie dzwięczały zgodnie.
Jocelin wyprostował się na klęczkach.  Już niedługo i będę miał spokój - pomyślał. -
Muszę tylko dostać Gwózdz."
Podszedł do drabiny i zgramolił się na dół. Ale nie zaznał spokoju, nawet kiedy zszedł z
kręconych schodów. Wraz z rozluznieniem się jednej liny nastąpiło jakby zacieśnienie drugiej.
Ta druga opasywała mu piersi.  Wiem, co to jest - myślał. - To wyścig pomiędzy mną a
szatanem. Biegniemy obaj szybciej, ścigając się do mety. Ale ja wygram".
Stanął na posadzce na skrzyżowaniu naw. Przez chwilę nasłuchiwał i lina zacisnęła się
mocniej, gdy do uszu jego doszło diabelskie skrobanie w okno nawy głównej, jakby próbowano
wedrzeć się tamtędy. Było ich więcej niż jeden. Był ich legion. Otaczały zewsząd katedrę,
szturmowały do drzwi i okien, jakby zbierały siły i przygotowywały się do decydującego ataku.
Zrozumiał, że trzeba się spieszyć, i wbiegł w krużganek. Lecz zebrana tłumnie kapituła
powitała go w chaosie i wrzawie.
- Gdzie On jest?
Zamiast mu dać Gwózdz, tłoczyli się wokół Jocelina, dotykali go i mówili, a nawet
krzyczeli coś niezrozumiale. Ktoś obciągnął na nim sutannę; spływała teraz w dół jak dawniej.
Czuł jakieś ręce gładzące go po głowie i zrozumiał, czego chcą od niego.
- Nie powiem ani słowa, póki mi Go nie dacie! - krzyknął.
Zaległa względna cisza, słychać było tylko ministrantów hałasujących po drugiej [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • realwt.xlx.pl