[ Pobierz całość w formacie PDF ]

siÄ™ z kuchni, Å‚azienki i czterech pokoi w amfiladzie.
Każdy z tych pokoi umeblowany był na inny kolor - kawowy, kremowy, kakaowy i
czekoladowy. W pierwszym pokoju stał wielki, błyszczący fortepian, a podłogi były ze
lśniącego i lekko skrzypiącego parkietu. Nawet dziedzic w Radoszynie nie miał takiego
mieszkania.
Ani takich mebli. Aóżka były szerokie, ze sprężynowymi materacami. Przy każdym
łóżku stała nocna szafka, na każdej szafce nocna lampka. Toaletki z dużymi lustrami, a przy
każdej miękko wyściełany taboret. Na kredensach, toaletkach, komodach figurki z porcelany
lub ciężkie, szklane kule z zamkniętymi w nich fantazyjnymi kształtami. %7łyrandole
poobwieszane kryształkami o kształtach płatków, trójkątów i ściekających sopli. Na ścianach
obrazki i makatki przedstawiające dobrze odżywione dziewczynki z anielskimi, niebieskimi
oczami i chłopczyków ubranych w zgrabne, krótkie spodenki, kolorowe kaftaniki i kapelusiki,
jak również obrazki i makatki w zakochane łabędzie, sarny, jelonki, leśne strumyki, a nawet
w krasnoludki. Makatki, na których były niemieckie napisy, leżały na podłodze odwrócone na
lewą stronę i służyły do wycierania nóg.
Takich mieszkań było bardzo wiele wtedy, gdy Nusenowie i Frydowie przyjechali do
Aodzi. Były prawie nienaruszone, bo pilnowali ich żołnierze, a żołnierze, ani Rosjanie, ani
Polacy, tych rzeczy nie potrzebowali. Rosjanie szukali tylko wódki, wody kolońskiej i
zegarków, żołnierki przepadały głównie za jedwabiem, ubierały się w długie, różowe nocne
koszule myśląc, że to suknie wieczorowe. Zaś Polakom, którzy tych mieszkań pilnowali,
chodziło tylko o pieniądze. Na drzwiach wywieszali karteczkę, że mieszkanie zostało zajęte
przez kaprala, plutonowego lub sierżanta takiego i takiego i każdy wiedział, że trzeba było
danego kaprala czy sierżanta odszukać, zapłacić odpowiednią sumę i można było się
wprowadzać. Kapralowi płaciło się pięćset złotych, plutonowemu trochę więcej, sierżantowi
tysiąc. Ale też i wartość mieszkania była proporcjonalna do rangi. Tysiąc złotych płaciło się
sierżantowi, ale za takie mieszkanie jak Frydów, Nusenów i Majnemerów - z telefonem i
fortepianem.
Ja i Izak Fryd szperaliśmy po strychach i piwnicach, gdzie znajdowaliśmy maski
gazowe, wojskowe plecaki i nesesery, okulary motocyklowe, bagnety, stosy przeróżnych
papierów, zdjęć, zeszytów i książek i albumy znaczków pocztowych. Przyglądaliśmy się
postaciom na zdjęciach, rysunkom na znaczkach pocztowych i pozapisywanym
niezrozumiałym pismem papierom. Wpatrywaliśmy się w litery pisane szybko albo powoli,
zamaszyście lub bardzo starannie, ołówkiem lub atramentem czarnym, niebieskim, zielonym.
Patrząc na te papiery miało się wrażenie, że i one patrzyły swoimi milczącymi,
niezrozumiałymi, zezowatymi literami - zimno się od tego robiło. Przyglądaliśmy się im, po
czym darliśmy w drobne strzępy, a fotografiom wydłubywaliśmy oczy.
Rozbijaliśmy figurki o bufiastych krynolinach, porcelanowych pastuszków z
flecikami, kubki, filiżanki i talerze, na których były wymalowane rumiane, pucołowate
twarze. Rozbijaliśmy nawet krasnoludki. Przyglądaliśmy się pod światło szklanym kulom, w
których mieniły się owe nieokreślone kształty, po czym z rozmachem rozbijaliśmy je o beton
trotuaru. Nic właściwie w ich środku nie było. Darliśmy nawet kolorowe obrazki z
cudownymi afrykańskimi zwierzętami. Zachowywaliśmy tylko wojskowe pasy, maski
gazowe, okulary motocyklowe, bagnety.
Coraz więcej ludzi przyjeżdżało do Aodzi, gdzie najłatwiej było zacząć życie na nowo.
Przede wszystkim przybywali %7łydzi. Chodziliśmy z Izakiem po ulicach i przyglądaliśmy się
przechodniom. Jeśli zobaczyliśmy kogoś bardzo bladego, chudego, o dużych, smutnych
oczach, zastępowaliśmy mu drogę i pytaliśmy - Amchu? Jeśli nie wiedział, co to słowo
znaczy, przepraszaliśmy i uciekaliśmy. Ale zdarzało się, że zagadnięty zatrzymywał się i
wołał - Tak, Amchu! - i przeżywaliśmy wielką radość. Był nasz! Dumni z tego sukcesu
prowadziliśmy go do domu, gdzie wszyscy siadali dookoła i on nam, a my jemu
opowiadaliśmy o tym, skąd się wzięliśmy i w jaki sposób osiągnęliśmy to, że żyjemy, więc
ktokolwiek by to nie był, zawsze mieliśmy sobie dużo do powiedzenia. Nie przestawaliśmy
chodzić po ulicach i szukać - stało się to naszą namiętnością.
Szukaliśmy również w gruzach getta, bo getto było zburzone, przeszukiwaliśmy na
wpół zasypane piwnice. Spotykaliśmy dzieci, które kiedyś w tamtych domach mieszkały.
Każdą rzecz, którą tam znalezliśmy, uważaliśmy za relikwię i odnosiliśmy do domu
każdy zardzewiały garnek i złamany lichtarz. Tylko wygrzebane z gruzów fajerki
przeznaczaliśmy do zabawy, dorabialiśmy do nich druciane pałąki i z przerazliwym hałasem
toczyliśmy je po brukowanych kocimi łbami ulicach.
Tam właśnie, w ruinach getta, w przysypanej piwnicy znalezliśmy Niemca.
- Niemiec! - zawołaliśmy - Niemiec!...
Nadbiegli ludzie, zeszli do piwnicy i wyciągnęli go stamtąd za włosy. Miał długie,
dawno nie strzyżone włosy, ale zarostu na twarzy nie miał. Może się codziennie golił, a może
nie miał zarostu, bo był za młody. Miał na sobie podarty mundur i oślepiony słońcem to
mrużył, to wytrzeszczał oczy, którymi nic nie widział. Zbiegło się jeszcze więcej ludzi.
- Niemieckiego szczura złapali! - wołali ludzie. - Patrzcie, jak boi się światła! Jak
wytrzeszcza oczy!
Chwycili Niemca za włosy i za nogi i zaczęli go ciągnąć po gruzach. Niemiec zaczął
krzyczeć. Z czoła, w miejscu gdzie zaczynały się włosy, ciekła mu krew.
- Na policję z nim! - wołali ludzie. - Na policję!
Zbiegał się coraz większy tłum ludzi, a Niemiec coraz głośniej krzyczał.
- Co on się tak drze! - wołali ludzie. - Jak oni naszych mordowali, to nie było krzyku...
Niemiec krzyczał jak opętany, krzyczał w taki okropny sposób, że trudno było znieść.
Ktoś nie wytrzymał i rzucił kawałkiem cegły. Inni również się schylili po cegły. Ludzie,
którzy Niemca ciągnęli, odstąpili na bok. Wszyscy wzięli do ręki cegły. Niemiec ucichł,
potem umilkł zupełnie. Ludzie nic nie mówili, tylko rzucali. Słychać było tylko suche
trzaskanie cegieł. Kiedy nadeszła milicja, kupa cegieł leżała tam, gdzie przedtem leżał
Niemiec i krzyczał, kupa gruzu jak wszędzie dookoła.
Następnego dnia zatrzymaliśmy na ulicy małego chłopca w okularach. Nie znaliśmy
go, zapytaliśmy, co jest za jeden, a on się przestraszył i zaczął wołać przerazliwymi,
gardłowymi okrzykami.
- Niemiec! - zawołaliśmy - Niemiec!...
Otoczyliśmy go, wszystkie dzieci z ulicy, przycisnęliśmy go do ściany i zaczęliśmy
okładać pięściami. Kopaliśmy go, szarpali i wyrywaliśmy mu włosy. Okulary mu spadły na
ziemię, a my rozdeptaliśmy je nogami. Miał oczy nieprzytomne ze strachu i cały czas
krzyczał owymi niezrozumiałymi dzwiękami. Krew, która ciekła z nosa, wsączała mu się do
otwartych ust, krzycząc połykał ją, krztusił się i z jeszcze bardziej przerazliwym wysiłkiem
krzyczał rozpaczliwie zasłaniając głowę rękami.
- Co robicie, łobuzy? - zaczęli wołać przechodnie. - Przecież zabijecie dzieciaka!...
- To Niemiec! - zawołaliśmy - Niemiec!...
- Niemiec?... Ale to przecież jeszcze dziecko...
- To jest Niemiec! - odpowiedzieliśmy. - Niemiec! [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • realwt.xlx.pl