[ Pobierz całość w formacie PDF ]
posadzili, to jego żona dała mi dziesięć tysięcy i powiedziała: tylko się trzymajcie jak do tych
pór, a wszystko się zaraz skończy...
- Strach i pieniądze rządziły tymi ludzmi - powiada prokurator - ale chciałbym się do-
wiedzieć bliżej, czego to się świadek bał, czy miał dowody, że jego życiu mogło coś grozić?
- Jak sama Sobotowa wcisnęła mi te pieniądze, to raz w ciemności naszedł na mnie
Darek, syn Soboty znaczy, co wtenczas był na wolności. Był z drugim, nie poznałem w
ciemności, nóż mi do gardła przyłożył i pogroził.
Tu włączył się Mecenas.
- A jest może jaki ślad po tym nożu na gardle...?
- Nie, bo tępą stroną przyłożył.
Nie wytrzymał stary Sobota i z ławy oskarżonych wykrzyknął:
- Jak tępą stroną, to tylko były żarty. Za żarty kary nie ma...
Ktoś się roześmiał, ale jeden, i ścichł...
A prokurator z miejsca zawnioskował, żeby pokazać wizję lokalną, utrwaloną na
taśmie. Tę, w której demonstruje przebieg wypadków żartowniś Dariusz Sobota.
Dzień tamten był zimowy, choć przed pluchą, wszyscy to pamiętali. A na taśmie filmo-
wej piękna wiosna, wiaterek chwieje okwieconymi wiśniami na drodze do Wołania. Stoi
autobus, a pod nim dwa manekiny. I oto z pola, sponad wysokich traw, wychodzi Bronek
Kapusta, ciągnie za sztuczne włosy trzecią kukłę...
Na sali rozlega siÄ™ wysoki krzyk. JakieÅ› zamieszanie. Cichnie terkot filmowego proje-
ktora. To zemdlała stara Zaleska. Wynoszą ją z sali...
Tak się zaczął dzień pierwszy procesu po jego wznowieniu.
XI
Proces trwał. Kiedyś tam, w międzyczasie, obronił swą pracę magisterską Pożyczki u
Pana Boga i kiedyś tam umarła ostatecznie Krysia. Tak to odebrał. %7łe właśnie umarła
ostatecznie . Urwał się oddech, którym jak ostatnią cienką linką przycumowana była jeszcze
do świata. Od początku, gdy znieruchomiała, uczuł to fatalne, rozpaczliwe, melancholijne
wrażenie, że patrzy na ten kadłub, jak na zaszytą w szuwarach, przeciekającą łódeczkę, nie-
uchronnie napełniającą się wodą, zmierzającą do dna. Zmierć jej przeżył w swoistym poczu-
ciu zagrożenia - bał się o Wiktorię. Jego żona, ta sama, która mogła godzinami wystawać u
bram jakichś podejrzanych strażników bioenergoterapeuty , ta sama, która na piechotę wę-
drowała do Częstochowy, a wierzył, że gdyby jej to zaproponowano, szłaby tam na kolanach,
ta sama istota po śmierci Krysi zapadła w zupełny bezruch. Jej obojętność była tak niewiary-
godnie totalna, że musiał ją nakłaniać, by poszła na cmentarz. Zdawało się, że straciła wiarę
we wszystko. W życie i w tego Boga, który, zdawało się, jej obiecuje życie jej dziecka.
Po jakimś czasie Anusz nakłonił równie bezwolną i obojętną, by pojechała z nim do
stolicy, zatrzymała się parę dni u rodziny, poszła do teatru... Potem z tą samą obojętnością
zgodziła się pójść do psychologa , jak jej mąż ostatecznie nazwał psychiatrę.
I o dziwo, ona się nie zmieniła, a tymczasem Anusz zauważył, że obojętnieje on sam, że
niemal obojętnie zapoznaje się z kolejnymi materiałami procesowymi, że obojętny mu się
staje wyrok. Jakby uwierzył chłopskim słowom skierowanym kiedyś do starej Zaleskiej:
Dzieci twoje z piachu nie wstanÄ…, po co innych pchasz sama do piachu, po co siÄ™ upierasz
przy tym morderstwie, skoro był wypadek... .
I cóż z tego, że było morderstwo, że zostanie udowodnione? Oni naprawdę nie żyją i to
jest ostatecznie najważniejsze. I Krysia nie żyje i całe pózniejsze koleje świata tego jednego
faktu nie zmieniÄ….
Któregoś wieczoru wyszedł z posterunku i nie chcąc wracać do pełnego ciszy martwej
domu, skierował się na plebanię.
Była to niezwykła rozmowa. Bo przyszedł instynktownie tam, gdzie chciał usłyszeć
jakieś słowo pocieszenia i oto przeobrażony został w nieudolnego pocieszyciela. Proboszcz,
owszem, ucieszył się. Poczłapał po swoją wieloowocową nalewkę...
- A wie pan, już wkrótce pora przyjdzie na pasterkę i Wikary mnie pyta, może bym
chciał nocne nabożeństwo odprawić... Widzi pan, on też ma swoją wrażliwość, byłaby to już
ostatnia moja pasterka... I nie mogę odprawić, bo nie jestem godzien i to w roku mojej
śmierci...
- Cóż ksiądz proboszcz tak śmierć swoją wieszczy. Umarła moja córka. My żyjemy -
wstyd mu się zrobiło, jakby się upomniał o współczucie dla siebie i poprawił się szybko: w
końcu żyjemy, a zresztą, kto sprawiedliwy a wierzący bałby się życia pozagrobowego...?
- Sprawiedliwy! - szyderczo mruknął starzec. - Wypijmy za sprawiedliwych, jeśli takich
znamy... - powiedział sięgając po kieliszek. - Wie pan - kontynuował - nie mam prawa odpra-
wić dla nich nabożeństwa, dla tych z Wołania, bo nie umiem przebaczyć. I nie odprawię za
pokutę, żem takich ludzi wychował... Nie wiem, po to tu byłem...
- Och, jest cały ogromny świat, proszę księdza proboszcza, i też niewiele na nim
sprawiedliwych.
- Ja mówię o całym świecie. Po co tu byłem? Po co byłem na tym świecie? Myślałem,
że mam powołanie. A nie zdołałem ustrzec człowieka - co mi jego duszę powierzono - przed
najcięższym grzechem. Chrzciłem morderców w imię Boże. Dawałem imiona krzywoprzy-
siężcom. Zwiadków kryjących zbrodnię bierzmowałem. Komunikowałem łotrów ciałem i
krwią Pańską...
Nagle umilkł.
- Czy pan coś powiedział?
- Nie - szepnął Anusz i nagle mruknął: - nie sądzi ksiądz, że to śmieszne, taka rozmowa
z milicjantem.
- A z kim mam mówić. Tutaj mógłbym chyba tylko z Bolkiem, ale to przecież dzie-
cko...
- Proszę księdza, ja zostałem magistrem prawa. Wspominałem, że piszę taką pracę o
kradzieżach kościelnych . Ksiądz sobie robi wyrzuty o Wołanie, a ludzie są tacy wszędzie.
Czy ksiądz uwierzy, że wszyscy moi respondenci-złodzieje byli chrzczeni, czyli należeli do
kościoła. Jakiś ksiądz nadawał im imiona. Prawie co drugi uczestniczył w niedzielnych
mszach. A zaledwie co trzeci w teście wiedzy religijnej umiał wymienić grzechy główne...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]