[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Nie było tajemnicą, że powodem
przeniesienia ojca do Phu Yen był wzrost
aktywności partyzantów księcia Cuong De w
Ha Tinh, o czym już wspominałam. Książę,
który od dawna przebywał na wygnaniu w
Tokio, był postacią pierwszoplanową
-uosobieniem narodowych dążeń do
niezależności i niepodległości. Z jego
imieniem wiÄ…zano wielkie nadzieje i coraz
więcej Wietnamczyków podzielało jego
polityczne przekonania, na co administracja
francuska spoglądała bardzo nieprzychylnym
okiem. Nie doceniała ona skądinąd powagi
sytuacji, o czym świadczyły sposoby
uśmierzania lokalnych rozruchów i metody
zastraszania przedstawicieli wyzwoleńczych
prądów. I tak, gdy ogień tlił się już w
całym domu, karano tych, którzy wskazywali
na jego zródło. Czy protektorat szukał
kozła ofiarnego? Mój ojciec nadawałby się
do tego idealnie. Tymczasem najwyższy
rezydent Francji w Annamie (był to ktoś w
rodzaju namiestni-
86
ka) oraz szef tajnych służb podczas swej
oficjalnej wizyty w Song Cau zaproponowali
ojcu powrót na poprzednie stanowisko, czyli
zarzÄ…d prowincjÄ… Ha Tinh, pod warunkiem
jednak, że przywróci tam porządek i wyda
spiskowców. Ojciec odrzucił ofertę w
następujących słowach: Panowie, jestem wam
wdzięczny za propozycję, której niestety
nie mogę przyjąć. Cztery miesiące temu
zmusiliście mnie do opuszczenia prowincji,
która, jak wam wiadomo, jest tyglem
wietnamskiego patriotyzmu. W czasie gdy niÄ…
zarządzałem, nie wydarzyło się tam nic
złego. Któż jednak może przewidzieć, co się
wydarzy w najbliższej przyszłości?".
Okazało się, że się nie mylił.
Pewnego popołudnia ojciec opowiedział nam o
inspekcji, jaką odbył wraz z rezydentem
Francji w ciężkim więzieniu w An Khe.
Zobaczył tam pomiędzy skazańcami księdza
Nguyena Van Hue, swego przyjaciela, o
którym słuch zaginął po aresztowaniu w Ha
Tinh kilka miesięcy wcześniej. Było to
spotkanie w milczeniu -mogli jedynie
skrzyżować spojrzenia. Na ich twarzach nie
drgnął ani jeden mięsień, rezydent wodził
bowiem wzrokiem od jednego do drugiego,
wietrząc, czy aby mrugnięcie okiem tuan vu
lub więznia nie potwierdzi ich domniemanych
związków.
Poza tym epizodem nic nie zakłóca moich
wspomnień z owych czasów szczęśliwej
beztroski pod nieskończenie błękitnym
niebem Song Cau, o tysiąc mil od nieszczęść
świata, o którym zapomnieliśmy, zaczarowani
pięknem miejsca i słodką bezczynnością.
Rok 1944 zbliżał się już do końca, gdy
pewnego dnia nasz domek zelektryzował widok
okrętu wojennego, który w promieniach
słońca aż lśnił nowością. Wyglądał tak
imponująco, że nikomu nie przyszło do
głowy, iż właśnie osiadł na mieliznie.
Krępe sylwetki marynarzy schodzących na ląd
zdradzały ich pochodzenie - to byli
Japończycy. Niektórzy podpierali
utykających towarzyszy, inni mieli głowy w
bandażach. Kiedy oddalali się wiejską drogą
w kierunku najbliższego szpitala, a może
87
ambulansów czekających przy drodze
mandarynów", a my trwaliśmy w oszołomieniu
i niepewności, nagle na niebie pojawiły się
pikujące samoloty, które ostrzelały
opuszczony przed chwilą okręt. Zniknęły w
mgnieniu oka, ale nie trzeba było być
wróżką, by domyślić się, skąd pochodzą
śmiercionośne maszyny, które wedle
wszelkiego prawdopodobieństwa powróciły do
bazy gdzieś na Morzu Chińskim albo
Pacyfiku. Nazajutrz, o tej samej porze,
amerykańskie myśliwce (nie było już
wątpliwości co do ich proweniencji)
nadleciały raz jeszcze. Atak na wrak wydaje
się dziwny, ale okręt, choć w
rzeczywistości nie nadawał się już do
niczego, z góry sprawiał wrażenie wciąż
nietkniętego i niezwyciężonego -
niepokornej ofiary, która nie chce się
poddać powodzi ognia. Sześć lat pózniej,
kiedy ojciec - wówczas gubernator Wietnamu
Zrodkowego - przelatywał tamtędy, kadłub
owego okrętu wciąż tkwił w piaskach
najpiękniejszej plaży świata. A my - cóż -
znalezliśmy się niespodziewanie w środku
działań wojennych, pod ostrzałem karabinów
maszynowych. Trzeba było jak najszybciej
opuścić rajski zakątek, który przemienił
się w militarny cel - z ciężkim sercem
wróciliśmy do cytadeli okupowanej przez
komary.
Nie na długo jednak - 9 marca 1945 roku
armia japońska stacjonująca w Indochinach
przejęła siłą władzę od przedstawicieli
protektoratu. Francuskich urzędników
internowano w obozach lub zamkniętych
rejonach miast - ich miejsce zajęli
namiestnicy mikada, Wietnamczycy natomiast
pozostali na swych stanowiskach i nadal
zajmowali siÄ™ codziennÄ… robotÄ…
administracyjną. Powszechnie uważano, że
oficerowie cesarza Hirohi-to uprzedzili
plany generalnego gubernatora Indochin,
admirała Decoux, który - zachęcony
rysującym się na horyzoncie zwycięstwem
aliantów na Zachodzie i widząc, że wiatr
historii rozwiał sen Nipponu o Wielkiej
Azji - postanowił wypchnąć japońskie siły
poza Półwysep Indochiński. Operację
zaplanował na 12 marca - Japończycy
wyprzedzili go jednak o trzy dni.
88
Z pewnością były ofiary po stronie
francuskiej, ale czy można było mówić o
masakrze? Z powodu problemów
komunikacyjnych nie wiedzieliśmy, co dzieje
się gdzie indziej - nie mówiono więc o tym
w moim otoczeniu. Natomiast wiem, że
zdarzali się urzędnicy kolonialni, których
zbytnio nie niepokojono. Na przykład
rezydent Francji w Phu Yen miał czas, by
zaszyć się w jakiejś kryjówce. Pojawił się
po kilku dniach i napadł na tuan vu, że ów
nie podążył za nim i w ten sposób zdradził
Francję. Ojciec odrzekł, iż winny jest
wierność tylko swojemu krajowi, a poza tym
do jego obowiązków należy zapewnienie
porządku i bezpieczeństwa, szczególnie pod
nieobecność rezydenta. Rezydent w końcu go
przeprosił i wraz z żoną oraz dziećmi udał
się do jednego z obozów internowania.
W samym środku japońskiego" zamieszania
pojawił się nagle ksiądz Nguyen Van Hue.
Był w łachmanach i bardzo wynędzniały, ale
cały i zdrów. Uwolniła go armia japońska,
która otworzyła bramy wszystkich więzień,
bez wyjątku. Najpilniejszą rzeczą było
znalezienie mu ubrania. Na szczęście moja
macocha miała jeszcze jakieś resztki
bawełnianych tkanin - ksiądz wybrał czarną
i poprosił, by uszyła mu spodnie oraz
bluzę, jakie noszą wieśniacy, i w tym
stroju odszedł. Dwa lata pózniej, w 1947
roku, zginął z rąk tych, z którymi wedle
administracji kolonialnej spiskował.
Ofiarami zasadzki na drodze z Sajgonu do My
Tho padli wtedy pasażerowie cywilnego
konwoju. Nie znam dokładnie okoliczności
jego śmierci ani przyczyn rzezi, w czasie
której zginęła również jedna z moich ciotek
wraz z dwiema córkami - jedna z nich miała
dwadzieścia, a druga dwadzieścia dwa lata.
Według świadectwa ocalałych, konwój
zatrzymali uzbrojeni ludzie, którzy kazali
[ Pobierz całość w formacie PDF ]