[ Pobierz całość w formacie PDF ]
skroni. Całość została wykonana z cieniutkich deseczek hebanowych, które mistrz skleił i
dopasował jak najściślej. Gdybym na własne oczy nie widział skrzynki, którą rozbito, by uzy-
skać owe deseczki, przysięgałbym, iż rzecz wyrzezbiono z jednego kawałka drewna. Mi-
strzem-wykonawcą był oczywiście Saturnin. Skrzynkę dostarczył Poncjan; jakimś sposobem
wydostał ją od pewnej damy, zgodnie z obietnicą, którą złożył, gdyśmy wyszli z warsztatu
rzezbiarza. Saturnin najpierw wykonał dla mnie model kosmosu; gdy go przyniósł, wywiązała
się owa ciekawa rozmowa o kierunkach obrotu wszechświata. Statuetkę otrzymałem odeń
nieco pózniej, ale jeszcze przed moim małżeństwem z Pudentillą.
Do tej figurki modliłem się w dniach świątecznych. Składałem przed nią ofiary z kadzideł i
z wina, a czasem i krwawe. Ktoś ze służby musiał to podpatrzeć. Widział jednak lub opowie-
dział niedokładnie, skoro z powabnego młodzieńca uczynił ponurą podobiznę kościotrupa. A
może zródło owego kłamstwa jest jeszcze inne?
Niespodziewanie, chyba za sprawą samego Merkurego, doznałem olśnienia. Przecież, gdy-
śmy z Poncjanem opuścili warsztat Saturnina, w wąskiej uliczce zastąpił nam drogę Rufin.
Powiedziałem mu dla żartu, że właśnie zamówiliśmy statuetkę kościotrupa. Rufin uwierzył i
sam nawet jeszcze coś tam wykładał o pierścieniu, na którym wyryty jest lew bezgłowy nad
szkieletem. Wszystko więc stało się jasne. Ktoś, zapewne Pudens, opowiadał, że składam
ofiary figurce z drzewa, natomiast Rufin dodał, iż chodzi o wyobrażenie kościotrupa. Czyli,
wniosek niechybny, ci dwaj już się pokumali. Jeśli tak, to jakąś rolę w tym przymierzu odegra
też Herennia.
I właśnie w tejże chwili Pudentilla, jakby szła trop w trop za biegiem mych nie wypowia-
danych myśli, powiedziała z nowym atakiem wściekłości:
70
Z tym szkieletem w porządku, to zwykłe oszczerstwo, ani przez moment w to nie wie-
rzyłam. Ale o czym ci jeszcze nie mówiłam, a co mnie boli stokroć bardziej, bo to prawda:
Rufin chce koniecznie wydać Herennię za Pudensa! Pomyśl, brat ma poślubiać wdowę po
bracie! I to o tyle starszą od siebie! Nigdy tego nie przeboleję!
A potem dodała z iście kobiecą bezwzględnością w głosie:
Herennia jest przekleństwem naszego domu. %7łałuję, że naprawdę nie masz kościotrupa.
Sama bym mu coś ofiarowała. A te inne rzeczy pod chustą na nic się nie zdadzą?
Wyjaśniłem, że to tylko symbole wtajemniczeń w misteria Dionizosa. Zrozumiała od razu,
o jakie to chodzi symbole, toteż przez skromność niewieścią już się nie domagała, bym je
pokazał.
Gdy Pudentilla wyszła z biblioteki, pieczołowicie owinąłem Merkurego chustą. Ze smut-
kiem, ale i nie bez pewnej złośliwości dumałem, jak to upada znajomość spraw bożych nawet
u pań tak wykształconych, jaką niewątpliwie jest moja żona. Patrzą na Merkurego i widzą w
nim tylko uroczego młodzieńca, posłańca bogów i ludzi, opiekuna uczniów, poetów, filozo-
fów. A przecież wszyscy powinni by wiedzieć, że tenże sam Merkury odbiera od niepamięt-
nych czasów wielką cześć w Egipcie jako bóg Tot, przedstawiany z dziobem ibisa, pan
wszelkiej wiedzy tajemnej. Po cóż zresztą sięgać aż do egipskich wierzeń? Hermes, a więc
nasz Merkury, prowadzi dusze zmarłych do krainy podziemnej już w Odysei Homera. I on też
może stamtąd je przywieść, każdemu na usługi, kto tylko zna odpowiednie zaklęcia.
GDYBYM ZNAA ZAKLCIA
Pudentilla oczywiście nie wiedziała wszystkiego. Kościotrupa nie miałem, to prawda. Za-
klęć rzeczywiście skutecznych też nie znałem. Zbierałem wszakże, gdzie i jak tylko mogłem,
formułki i modlitwy zawierające mnogość dziwnych wyrazów z różnych języków: z egip-
skiego i greckiego, z hebrajskiego i perskiego. Studiowałem prastare księgi, wywiadywałem
się u przyjaciół, miałem nawet pewne kontakty z tajnymi bractwami. Czyniłem to wyłącznie z
umiłowania wiedzy, bez żadnych myśli o korzyściach osobistych. A już z całą pewnością nie
działałbym na czyjąkolwiek szkodę. Owszem, chętnie bym wywoływał duchy. Po to wszakże,
by się od nich wywiedzieć, jak to naprawdę jest po tamtej stronie, w świecie zmarłych: czy
bytują oni w podziemiach, czy też wśród nas w powietrzu, czy w dalekiej krainie za Oce-
anem, gdzie słońce zachodzi, czy wreszcie wśród gór i równin księżyca. Bo nie ma co do tego
zgody ani wśród filozofów, ani wśród prostego ludu. Chętnie też, gdybym znał odpowiednie
zaklęcia, wcieliłbym się lub przemienił, oczywiście na krótko, w inną istotę. Na przykład w
wielką rybę, aby na własne oczy ujrzeć głębiny morskie. Cóż to za świat niezwykły musi się
kryć pod falującą powierzchnią sinego przestworu! Nawet najśmielsi nurkowie nie zapusz-
czają się głębiej niż kilkanaście stóp, i to tuż przy brzegu. Nawet największe sieci rybackie też
nie sięgają głębiej. A przecież tam, na samym dnie, mogą istnieć i rozkwitać wielkie kultury,
ogromne miasta, możne państwa, stworzone przez istoty, których kształty i obyczaje są dla
nas po prostu niewyobrażalne. Mogą to być jakieś ryby potworowate, kraby lub rozgwiazdy,
małże lub ślimaki. Fale morskie wyrzucają na brzeg najprzeróżniejsze stwory. Fascynowały
mnie od lat chłopięcych. Sam je zbierałem, chodząc po wybrzeżu, a także skupywałem co
ciekawsze okazy, dobrze płacąc rybakom i chłopcom. Lecz wszystkie one, choć tak zdumie-
wająco różnobarwne i różnokształtne, niewiele mówią o życiu głębin prawdziwych. Mają się
bowiem tak do niego, jak ptaki w powietrzu do życia na powierzchni ziemi. I jeśli jakaś istota
znajdująca się na którejś ze sfer niebiańkich chwyta przypadkowo orły lub sokoły, porwane w
górę przez burzę lub huragan, tego zaś, co niżej, nie widzi, bo przesłaniają chmury, mgły,
kurz i opary, jakżeż mało wie o bogactwie form naszej egzystencji!
71
A jeśli już wspomniałem o ptakach: właśnie w ptaka najchętniej bym się przemienił. Swo-
bodnie szybowałbym ku chmurom i jeszcze ponad chmury. Poleciałbym ku najodleglejszym
krainom, ponad góry i morza, ponad pustynie i puszcze. Poznałbym ludy, o których u nas
krążą tylko głuche wieści. Podziwiałbym cuda natury. Byłbym wolny, pokonałbym prze-
strzeń! Myślę, że nie tylko ja żywię w skrytości takie marzenia przyznaję, niezbyt godne
filozofa. Sądzę też, że ludzkość nigdy z nich nie zrezygnuje jak długo ptaki będą chyżo
śmigać nad nami, przykutymi do ziemi.
Właśnie tu, w Oei, poznałem człowieka, który przysięgał, że ma receptę na przeistoczenie
się w ptaka i że może mi to zademonstrować, jeśli tylko pokryję koszty. Nazywał się Kwin-
cjan. Mieszkał w domu niejakiego Krassusa; był to ten sam Krassus, o którym wspomniał mi
kiedyś Rufin, że co roku spędza kilka miesięcy w Aleksandrii; i teraz tam bawił. Pewnego
wieczoru zamknęliśmy się w tym domu. Gdy zapadła noc, Kwincjan przy świetle łuczywa
złożył tajnemu bóstwu ofiary z różnych rodzajów ptactwa; kupił je oczywiście za moje pie-
niądze. On też, mistrz ceremonii, odmawiał zaklęcia nad kociołkiem, w którym warzył cuch-
nący płyn: krew ptaków z dodatkiem przedziwnych ingrediencji (i na to wyłożyłem trochę
denarów). Oczywiście nie łudziłem się ani przez moment; przewidywałem, że maść spowo-
duje tylko zaczerwienienie skóry, pióra Kwincjanowi nie wyrosną. Był to niewątpliwie naj-
zwyklejszy oszust. Dowiedział się skądś o moich zainteresowaniach i chciał wyciągnąć ode
mnie nieco grosza. Chętnie się na to godziłem, bo zabawa była wyśmienita. Kwincjan z ta-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]