[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Wtem splunął Gregorowi w twarz.
Starzec z westchnieniem starł ślinę rękawem.
- Nie przepadasz za ludzmi, co? Nie mogę powiedzieć, żebym miał o to do ciebie
pretensję. Ale czy wszyscy twoi pobratymcy są tacy nieokrzesani?
-Nie mam pobratymców - powiedział beznamiętnie Ichthyus sapiens.
-Na zdechłą rybę! - rzucił swobodnie Gregor, jakby w tej konwersacji cały czas brała
udział dwójka rozmówców. - Byłbym zszokowany, gdyby nie było innych.
Na to mutant poderwał głowę. Czy nigdy nie znalazł przedstawicieli swojego
gatunku? Czy poszukiwanie ich nie było dla niego równie ważne, jak marzenia o Suchym
Lądzie dla Gregora i Helen?
- Jeśli nawet teraz nie ma żadnego twego pobratymca mój chłopcze - powiedział
Gregor - to pojawią się, pojawią się... kiedyś. Daj naturze trochę czasu, aby mogła cię
dogonić.
Ichthyus sapiens odwrócił głowę.
- No, nie nadymaj się. To nie twoja wina - po prostu zjawiłeś się zbyt wcześnie, zle
wyliczyłeś to sobie w czasie. Naprawdę, nieszczęście jak sto zdechłych wielorybów. - Gregor
z trudnością się powstrzymywał, aby nie patrzeć na te bajeczne jednorodne skrzela. - W
każdym razie przyszedłem spytać... skąd jest ta twoja ziemia? Czy przypadkiem nie z
Suchego Lądu?
Ichthyus sapiens powrócił wzrokiem do starca. Czy stworzenie nie uśmiechało się
leciutko?
- Czy jest coś takiego jak Suchy Ląd? - spytał stary wynalazca. Nie był w stanie ukryć
desperacji w głosie.
Ale stworzenie odwróciło głowę.
Gregor włożył do kieszeni szkło powiększające i wyciągnął coś innego - złożony
kawałek papieru (rzadko spotykana rzecz, papier). Ten rysunek wcale nie był dziełem
dziecka, chociaż też został stworzony za pomocą węgla drzewnego. Gregor zrobił go sam,
zanim wyszedł ze swoim wiatraczkiem i latarnią.
Było to pobieżna replika tatuażu Enoli.
Nigdy wcześniej ani on, ani Helen nie ośmielili się uwiecznić go na papierze, ale teraz
został odtworzony... aby można go było przekazać człowiekowi - rybie.
- Wiesz, co to znaczy? - spytał drżącym głosem Gregor. - Potrafisz to odczytać?
Ichthyus sapiens spojrzał bez wyrazu na kartkę.
- Starożytni zrobili coś potwornego, prawda? - spytał Gregor. - Coś potwornego, co
przyniosło tę całą wodę... setki, setki lat temu?
Po pauzie długiej jak wieczność Ichthyus sapiens powiedział:
-Jeśli ci powiem, otworzysz tę kłódkę? Gregor zmarszczył czoło.
-Ale nie mam klucza.
Wzrok człowieka - ryby przesunął się na wiatraczek.
- Wydajesz mi się bardzo pomysłowy. Tam na dole leży knaga cumownicza...
widzisz?
Gregor pochylił się nad poręczą; na dole ujrzał kawał metalu, złamaną knagę.
-To w zupełności wystarczy za klucz.
-Jeśli pomogę ci wyjść, będę mógł ci zaufać? - szepnął Gregor.
-Nie skrzywdzę nikogo. Odpowiem tylko na twoje pytania... i odpłynę.
Niebawem Gregor zszedł na dół schodów. Wziął knagę. Uniósł ją do nieznajomego,
który Wyciągnął rękę przez podłogę klatki, gdy zahuczał głos:
- Gregor!!!
Rzucił knagę, jakby była rozżarzona do czerwoności. Wykręcił się na pięcie w
kierunku, skąd dobiegał głos. Natychmiast znalazł się w strudze światła. Pięść Prawa, stojąc
na wieży, oświetlał Gregora za pomocą urządzenia zbudowanego przez samego starca.
-Czego tam szukasz?!
-Niczego! Tylko przyglądam się pojmanemu!
-No, to ładuj się do domu! Niedługo będzie godzina policyjna.
Gregor spojrzał błagalnie na człowieka - rybę.
- Wybacz mi - szepnął. - Brak mi odwagi... jeśli wiesz cokolwiek o Suchym Lądzie,
błagam cię, powiedz mi teraz. Niech ta wiedza nie umrze z tobą.
Ichthyus Sapiens odwrócił się plecami do wynalazcy. Ułożył się w klatce i zamknął
oczy.
Gregor stał przez kilka długich chwil szukając słów, które mógłby przekonać to
stworzenie kołyszące się samotnie w klatce.
Głos dzwonu wartowników rozszedł się po wodzie, wzbudził echa w atolu, ogłosił
godzinę policyjną.
I pognębiony starzec powlókł się do domu za smugą światła rzucaną przez wiatraczek
na czapce.
ROZDZIAA SMY
Złoty blask słońca miał domieszkę krwawej czerwieni, w której ostre kąty i nierówne
powierzchnie atolu, tu rozjaśnione, tam ocienione, zyskały niezwykłą urodę. Osobnik, który
przyglądał się temu wspaniałemu zjeżonemu krajobrazowi, czynił to ze znacznej odległości
przez podwójne okulary starożytnego urządzenia zwanego lornetką.
Wygląd osobnika był uderzający. Miał głowę kształtu jaja na twardo i było na niej
dokładnie tyle włosów co na jajku. Ciemnobrązowy odcień jego skóry przechodził w spaloną
czerwień, jak na gnijącym jabłku. Chociaż był niewysoki, poruszał się jak olbrzym i miał
niezwykłą krzepę. Wprawdzie wśród jego ludzi było wielu bardziej krzepkich - ale na
szczęście nie bardziej łebskich.
Jego przyodziewek, chociaż zniszczony, sprawiał wrażenie urzędowego, nawet
wojskowego. Na szerokich ramionach starożytnego ubrania - sportowej marynarki z
wyłogami - były resztki epoletów, które dawno temu zostały zniszczone w walkach. Ten strój,
pomalowany farbą kamuflażową, powiązany był kawałkami łańcuchów, luznych nici,
zwisających kawałków liny, przez co jego właściciel wyglądał jak wojownik udrapowany w
wodorosty.
A może jak człowiek, który zaczyna rozłazić się szwach. Pruć.
Uśmiechał się olśniewająco, odsłaniając białe zęby.
Oczy miał jasne i szalone. Stał na pokładzie zbiornikowca, z którego zaopatrywała się
jego flota, i wpatrywał się w poszarpaną linię, którą na horyzoncie tworzyła Oaza.
- Czas na śniadanie, chłopaki - rzekł do otaczających go barbarzyńców Dymiarzy,
którzy chciwie słuchali każdego słowa szaleńca.
Nazywał się Diakon.
Uważał się za kapłana wojownika. Było to na tyle zgodne z prawdą, że nikt inny w
Wodnym Zwiecie nie zasługiwał bardziej na to miano. Z rzemyka na szyi zwisał mu krzyż.
Dokładne znaczenie tego przedmiotu poszło w niepamięć w odmętach czasu. Ale Diakon [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • realwt.xlx.pl