[ Pobierz całość w formacie PDF ]

fałdami. Anna odwiedzała Teksas już przedtem wiele razy, ale nigdy jeszcze
nie była tutaj sama. Zawsze przyjeżdżała z Edem, towarzysząc mu w
podróżach służbowych. Często wymieniali wówczas ogólne uwagi na temat
Teksańczyków i tego, jak trudno jest ich lubić. Można było przymykać oko
na ich nieokrzesanie i gruboskórność. Jednakże wśród tych ludzi przetrwała,
jak się zdaje, cecha bezwzględności, jakaś wielka brutalność, szorstkość,
zaciętość, z którymi nie sposób się pogodzić. Brakowało im zupełnie
współczucia, litości, wrażliwości. Jedyną ich zaletą, jeżeli tak to można
nazwać, z którą ostentacyjnie się obnosili i okazywali wszystkim, była
wystudiowana dobroduszność. Dosłownie tchnęli nią od stóp do głów. Ich
głosy, ich uśmiechy były aż gęste od niej. Ale ona reagowała na to z rezerwą.
W głębi duszy reagowała na to z bardzo dużą rezerwą.
— Dlaczego oni tak lubują się w okazywaniu bezwzględności? — wciąż
pytała Eda.
— Bo są dziećmi — odpowiadał Ed. — Są niebezpiecznymi dziećmi, którym
bardzo zależy na naśladowaniu swoich dziadów. Ich dziadowie byli
naturalnie pionierami. Oni zaś nimi nie są.
Wydawało się, że oni, ci współcześni Teksańczycy, kierują się w życiu
egoistyczną wolą, pchają się i są popychani przez innych. W zgodzie z
regułą: wszyscy się pchają, pchaj się i ty. Nawet jeżeli znalazł się ktoś, kto
stanął z boku i oznajmił: „Nie będę się pchał i nie dam się popychać”, to było
to niewykonalne. Niewykonalne zwłaszcza w Dallas. Ze wszystkich miast w
tym stanie Dallas było tym, które niepokoiło Annę najbardziej. To takie bez-
bożne miasto, myślała, takie bezbożne, drapieżne, zdeterminowane. Było to
miejsce, które oszalało na punkcie swoich pieniędzy i żadna ilość blichtru,
rzekomej kultury ani gładkich słówek nie były w stanie ukryć prawdy, że ten
wielki złoty owoc gnije od środka.
Owinięta w kąpielowy ręcznik Anna położyła się na łóżku. Tym razem była
w Dallas sama. Nie miała przy sobie Eda, który otoczyłby ją swoją
niesłychaną mocą i miłością. I być może dlatego właśnie nagle ogarnął ją
lekki niepokój. Zapaliła papierosa i czekała, aż uczucie to minie. Ale nie
minęło, nasiliło się. Gdzieś w górnej części żołądka zaczął jej się zaciskać
twardy węzełek strachu i pozostał już tam, rosnąc z każdą minutą. Było to
bardzo niemiłe doznanie z gatunku tych, których można doświadczyć, kiedy
jest się samemu w pustym domu nocą i słyszy się — albo wyobraża sobie, że
się słyszy — kroki w sąsiednim pokoju.
Tutaj kroków było milion i słyszała je wszystkie.
Wstała z łóżka i nadal owinięta ręcznikiem, podeszła do okna. Jej pokój
znajdował się na dwudziestym piętrze, a okno było otwarte. W dole pod nią
rozpościerało się wielkie miasto, blade i mlecznobiałe w wieczornym słońcu.
Ulica była nabita samochodami. Chodnik pełen ludzi. Wszyscy śpieszyli z
pracy do domów, popychając innych i sami będąc popychani. Poczuła nagle
potrzebę zobaczenia kogoś znajomego. Zapragnęła w tej chwili gwałtownie z
kimś porozmawiać. Z chęcią odwiedziłaby czyjś dom, dom, w którym
mieszka rodzina — żona, mąż, dzieci — a pokoje są pełne zabawek. Mąż i
żona wzięliby ją w objęcia w drzwiach domu i zawołali:
— Anno! Jak cudownie znowu cię widzieć! Na jak długo zostaniesz?
Tydzień, miesiąc, rok?
I nagle, jak to się często zdarza w podobnych razach, w jej pamięci
odblokowała się jakaś klapka i Anna powiedziała na głos:
— Conrad Krueger! Boże święty! Przecież on mieszka w Dallas... a
przynajmniej mieszkał...
Nie widziała Conrada od czasów, gdy chodzili do jednej klasy gimnazjum w
Nowym Jorku. Mieli wtedy oboje po mniej więcej siedemanaście lat i Conrad
był jej sympatią, miłością, wszystkim. Po ponad roku chodzenia ze sobą
zaprzysięgli sobie nawzajem wierność aż po grób oraz w bliskiej przyszłości
małżeństwo. A potem nagle w jej życie wtargnął jak burza Ed Cooper, co
oczywiście zakończyło jej romans z Conradem. Ich zerwanie nie było chyba
dla Conrada wielkim ciosem. Z pewnością nie załamało go, ponieważ
najwyżej w miesiąc albo dwa potem związał się mocno z inną dziewczyną z
ich klasy...
Jak też ona się nazywała?
Była wysoką ładną dziewczyną z dużym biustem, ognistorudymi włosami i
nosiła osobliwe, bardzo staroświeckie imię. Jak ono brzmiało? Arabella? Nie,
nie Arabella. Niemniej jakaś Ara... Araminta? Tak jest! Araminta! A co
więcej, w jakiś rok potem Conrad Krueger poślubił Aramintę i zabrał ją ze
sobą z powrotem do Dallas, gdzie się urodził.
Anna podeszła do stolika przy łóżku i wzięła książkę telefoniczną.
Książka
Figurował w niej „Krueger Conrad P., dr med.”
To był z pewnością on. Zawsze mówił, że zostanie lekarzem.
podawała numer jego gabinetu lekarskiego i numer domowy.
Czy powinna do niego zadzwonić?
A dlaczego nie?
Spojrzała na zegarek. Była za dwadzieścia piąta. Wzięła słuchawkę i podała
centrali hotelowej numer jego gabinetu.
— Gabinet doktora Kruegera — odezwał się dziewczęcy głos.
— Halo — powiedziała Anna. — Czy zastałam doktora Kruegera?
— Doktor jest w tej chwili zajęty. Wolno spytać kto dzwoni?
— Proszę mu przekazać, że dzwoniła Anna Greenwood.
— Kto?
— Anna Greenwood.
— Tak jest, panno Greenwood. Czy mam panią zapisać na wizytę?
— Nie, dziękuję.
— Czy mogę być w czymś pomocna?
Anna podała jej
Kruegerowi.
nazwę hotelu i poprosiła o przekazanie jej doktorowi
— Z przyjemnością — odparła sekretarka. — Do widzenia, panno
Greenwood.
— Do widzenia — odpowiedziała Anna. Zastanawiała się, czy doktor Conrad
P. Kruger pamięta po tylu latach jej nazwisko. Była przekonana, że tak.
Położyła się znów na łóżku i próbowała przypomnieć sobie, jak wyglądał.
Był wyjątkowo przystojny. Wysoki... szczupły... barczysty... miał niemal [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • realwt.xlx.pl