[ Pobierz całość w formacie PDF ]

patrząc, burknął, że z nikim gadać nie będzie.
- A czy wiecie wy - huknął na nich Wódz Józef, że chcieliście zabić człowieka, który
uratował wasze kobiety i dzieci od Sjuksów!
Wrony ponuro wlepiali wzrok w ziemię. Po chwili drugi, młodszy, niespokojnie się
poruszył i cicho powiedział:
- My nie chcieliśmy nikogo zabijać, jeno konie zabrać.
- Powiadasz, że nie chcieliście zabijać. Ciekawym, jak to sobie wyobrażaliście? -
spytał Olikut.
- Chcieliśmy tylko odciągnąć waszych wojowników od obozu.
- Przypuszczasz tedy, szelmo, że nasze kobiety patrzyłyby obojętnie, jak
uprowadzacie zwierzęta?! A gdyby stanęły w ich obronie, to co wówczas? - Olikuta chwytał
gniew.
Wrona milczał.
- Wiedzieliście przecież, że ścigają nas Długie Noże! - rzekł Wódz Józef.
- Tak - mruknął Wrona.- Namówili nas.
- Kto namówił?
- Biali agenci w naszym rezerwacie.
- A co obiecywali wam za to?
- Mówili, że dostaniemy więcej żywności i innych rzeczy...
- Zatem woleliście zaprzedać się wrogom Indian niż nam dochować przyjazni...
- Głodowaliśmy - wymamrotał Wrona. - W rezerwacie głodowały kobiety, dzieci, my
wszyscy. Jesteśmy zdani na łaskę Jankesów. Walczyć z nimi nie można, mają moc złych
duchów na swych usługach...
Gdy patrzyłem na Wrony, skulonych jak kundle, czułem do nich pogardę, lecz
przecież już wtedy pojmowałem, że nie oni byli naszymi wrogami. Byli nimi Jankesi, którzy
zatruwali dusze Indian, a wszystko po to, żeby nas zniszczyć.
Następnego dnia puściliśmy jeńców na wolność.
Bandy innych Wron krążyły dokoła nas, ale wnet przekonały się, że nie mają tu,
czego szukać. Dały nam spokój.
24. LOS BANDY MORDERCÓW
W dwa dni po przykrym zajściu ze zdradzieckimi Wronami dotarliśmy do rzeki
Musselshell, która płynąc wpierw na wschód, następnie na północ, wpada do Missouri. A
Missouri była już bliska wypatrywanego od kilku tygodni celu, granicy kanadyjskiej.
Więc pomimo wyczerpania i wielu chorych i rannych znowu wstępowała w nas
nadzieja. Pułkownika Sturgisa i generała Howarda pozostawiliśmy za sobą o kilka sporych
dni marszu, a że byli oni także znużeni, nie mogli nas dogonić. O innych zaś wrogach nie
mieliśmy żadnych wieści.
Więc jakkolwiek kraj, przez który się przebijaliśmy, nie był zachęcający - jakieś
bezdrzewne, faliste prerie, pokryte wielu opuncjami i kaktusami, a rozcinane mnóstwem
głębokich parowów - to jednak Kanada była coraz bliższa. Chorzy nasi czuli się lepiej,
sterani - silniejsi.
Czasem na postoju widziałem uśmiech na twarzy Wodza Józefa, czego dotychczas nie
było; a dobrze rozumiałem ów uśmiech. Wódz niedaremnie należał do rodu miłującego pokój
i od pokoleń darzącego Amerykanów przyjaznią. Teraz zaczęliśmy widzieć rychły koniec
strasznej wojny.
Tymczasem powstawały nowe kłopoty. Od czasu spotkania ze szczepem Wron
krążyła dokoła naszego obozu mordercza banda Jankesów cywilów czyniących nam niemało
złego. Było ich sześciu, a może więcej, mieli śmigłe konie, a uwzięli się na naszych
zwiadowców. Kto wyjeżdżał z obozu, mógł być pewien, że prędzej czy pózniej z nimi się
spotka. Dobrze strzelali i mieli dalekonośne strzelby, zapewne modelu Sharpa. Traciliśmy
najlepszych wojowników.
Wódz Józef powierzył zniesienie tej bandy Olikutowi, a ten dobrał sobie paczkę
pięciu dzielnych, do której i ja się dostałem jako najmłodszy; wybrano mnie, bo miałem ostry
wzrok i dobrze strzelałem.
W połowie września przemykaliśmy się przez wzgórza zwane Judith Basin, leżące
między rzekami Musselshell a Missouri. O kilka mil przed obozem sunął chyłkiem jak
zwykle nasz patrol łypiący okiem na wszystkie strony. Pewnego dnia w południe nasza
szóstka dojechała do małej doliny ze zródłem pośrodku otoczonym krzewami wierzbiny.
Olikut zarządził krótki popas. Było gorąco od jesiennego słońca i panowała w przyrodzie
głęboka cisza, nie zmącona żadnym wietrzykiem.
Nagle usłyszeliśmy z daleka huk kilku strzałów, przytłumiony odległością. Strzelali
obcy ludzie, bo nikogo z naszych nie było w tej stronie.
- To z pewnością banda, na którą polujemy! - zauważył Olikut.
- Albo która na nas poluje! - odrzekł Czarny Jastrząb.
- Zobaczymy! Zobaczymy, kto na kogo...
Ożywienie zapanowało w naszym gronie, jak gdybyśmy nareszcie odkryli ponętną
zwierzynÄ™.
Po małej chwili z północy, skąd rozległy się strzały, doszedł naszych uszu głuchy
szum. Zbliżał się wyraznie ku nam i powoli przybierając na sile, zmieniał się w inny odgłos:
tętent wielu zwierząt, stada bizonów. W pewnym momencie pojawiły się zwierzęta na [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • realwt.xlx.pl