[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Ludzie się niepokoją - powiedział Ayns. - Jeśli nie oświetlimy terenu wokół domów
mieszkalnych i nie postawimy tam silnej warty, stracimy robotników.
- Jeśli tak zrobimy, nie będziemy mogli pilnować terenu budowy - zaprotestował Wembłing. -
Tubylcy podziurawią go jak rzeszoto i będą wyczyniali te swoje diabelskie sztuczki.
- Stracimy robotników - z naciskiem powtórzył Ayns. Wembłing rozłożył ręce.
- No więc dobrze. Postawcie warty przy budynkach mieszkalnych.
Wyglądając przez okno swej sypialni, Wembłing przeklinał światła na dworze. W ich blasku
doskonale było widać teren wokół budynków, lecz poza jasnym kręgiem, wyciętym przez nie
z cichego, langryjskiego wieczoru, nie mógł w ogóle niczego dojrzeć. Znalezliby się w
beznadziejnej sytuacji, gdyby tubylcy mieli jakąś broń, która może razić na odległość.
Siedmiu jego ludzi zaginęło bez śladu. Każdy z nich pracował samotnie na skraju lasu, a
wszyscy zniknęli w ciągu kilku sekund.
"Tubylcy zaatakowali ich prawdopodobnie przeważającymi siłami i porwali" skomentował to
Ayns. Nie sprawiało to jednak żadnej różnicy, czy siły były przeważające, czy nieczyste.
Wśród robotników zapanował popłoch. Wembłing ciągle powtarzał, że nic im się nie może
stać, a jednak tubylcy się odważyli. Przypuszczalnie pomyśleli sobie, że nie mają nic do
stracenia i, według kalkulacji Wemblinga, mieli rację. On nie odważył się zastosować
żadnych środków odwetowych.
Należało zmienić organizację pracy. Na przyszłość jego ludzie powinni pracować w grupach,
a teren budowy musi być strzeżony dniem i nocą. Można się pogodzić z dodatkowymi
wydatkami, ale poza tym prace ulegną dalszemu opóznieniu.
Nagle noc eksplodowała. Okrzyki, wrzaski, piekielne dudnienie bębnów i trąbienie tykw
sygnałowych - wszystko to mieszało się w przerażającej kakofonii. Wembłing podbiegł do
drzwi i wyjrzał. Coś ogromnego toczyło się po terenie budowy z towarzyszeniem trzasków i
głuchych odgłosów. Tylko jeden raz spojrzawszy na potworny, niewyraznie majaczący
kształt, który z łoskotem pojawił się w kręgu światła, Wembłing jak błyskawica uciekł w głąb
budynku. To coś uderzyło w ścianę z przypominającym wystrzał armatni hukiem, który długo
jeszcze dzwięczał mu w uszach. Potem usłyszał następne uderzenie i jeszcze jedno, a czwarte
przesunęło w bok biuro, które zatrzymało się dopiero na ścianie sąsiedniego budynku.
Na moment zapanowała cisza, a potem rozległy się krzyki i przekleństwa robotników.
Wembłing wyczołgał się spod stołu, obmacał swe ciało drżącymi rękami i stwierdził, że
wszystkie kości ma całe, a potem wyszedł, by ocenić szkody.
Ayns z kilkoma strażnikami badał pozostałości obiektu, który uderzył w biuro.
- Tubylcy spuścili po stoku parę tych idiotycznych tykw - rzekł, a potem nagle krzyknął: - Co
to!?
Ze śluzowatej papki strażnicy wyciągali wijącą się postać. Był to jeden z zaginionych.
Pogrzebali w papce z obrzydzeniem i znalezli jeszcze jednego. Inni wartownicy
przeprowadzili podobne operacje ratunkowe w śluzowatych resztkach pozostałych tykw.
- Nic im się nie stało? - spytał Wembłing.
- Jeszcze nie wiemy - odpowiedział Ayns.
Okazało się, że związano ich, zakneblowano i wsadzono do wielkich tykw, po zabezpieczeniu
im głów osłonami z mniejszych. Nie tylko nie okazali wdzięczności za uwolnienie, ale
wszyscy byli piekielnie wściekli - nie, nie na tubylców, lecz na Wemblinga. Rozprostowując
zdrętwiałe członki i przytupując, by przywrócić czucie w ścierpniętych nogach, wylewali
potoki przekleństw na firmę Wembling and Company i na to, czym się zajmowała.
- Chwileczkę, panowie - powiedział Wembling. - Może przeżyliście ciężkie chwile, ale nic
wam się nie stało i takiego zachowania nie będę tolerował. Zgłosicie się jutro rano do karnych
robót.
- Rano zgłoszę się do wyjazdu - warknął jeden z robotników. - Wymawiam pracę.
- ChwileczkÄ™...
- Ja też - powiedział inny.
- Wszyscy wymawiamy! - wykrzyknęli chórem przyglądający się temu robotnicy i wznieśli
okrzyk radości.
Wembling odwrócił się i poszedł w stronę biura. Budynek biurowy był przesunięty w dół
zbocza i stał pochylony pod zwariowanym kątem.
- %7łyczę sobie, żeby stał na swoich fundamentach, zanim się rozwidni - powiedział Wembling,
zwracając się do Aynsa, który wszedł za nim do biura.
Schwycił ręcznik i zaczął ścierać tykwową papkę z dłoni.
- Sądzę, że oni naprawdę chcą wymówić - rzekł Ayns, - i co my teraz zrobimy? Mamy wydać
broń?
- Wiesz przecież, że nam nie wolno. Jeden ranny tubylec, a nasz przyjaciel, zastępca
urzędnika sądowego, wysmaruje taki raport, że odbiorą nam uprawnienia. Z drugiej strony,
nie będziemy się martwić, jeśli ktoś inny zrani jakiegoś tubylca.
- Co masz na myśli?
- Flotę Kosmiczną. Jesteśmy przecież obywatelami Federacji. Nasze życie i mienie znajduje
się w niebezpieczeństwie i przeszkadza się nam w prowadzeniu legalnych prac. Mamy prawo
do ochrony.
Ayns obdarował Wemblinga jednym ze swych bardzo rzadkich uśmiechów.
- No, jak już ty to mówisz, jestem pewien, że je mamy. Wembling uderzył pięścią w blat
biurka.
- H. Harlow Wembling ma dość wpływów, by otrzymać to, do czego ma prawo.
15
Przestarzały frachtowiec, lecący z Quiron na Yorlang mało uczęszczanym szlakiem
kosmicznym, zaginął w tajemniczych okolicznościach. Jakiś biurokrata o nadmiernie
wybujałej wyobrazni, znajdujący się w odległości tysiąca lat świetlnych, pomyślał, że statek
porwali piraci. Wydano rozkazy i komandor James Yorish, kapitan krążownika bojowego
[ Pobierz całość w formacie PDF ]