[ Pobierz całość w formacie PDF ]

podnosiły się jedna po drugiej i coraz szerzej rozchodził się wśród nich szmer dzwięku. Nie było
to przenikliwe r\enie spłoszonych koni, lecz ciche wołanie na półnucie, szybkie i ptasie. Parę
jednoro\ców odskoczyło od niej gwałtownie, lecz większość nie ustąpiła z drogi i nie usunęła się
na bok, aby ją przepuścić. Dwa natomiast ruszyły prosto na nią. Takich jeszcze nie widziała: oba
czerwone, wysokie jak Sinti, lecz zdecydowanie bardziej zwaliste, z szyjami mocno umiÄ™-
śnionymi, aby mogły utrzymać rogi długości dobrych trzech stóp. Kopyta ich były większe,
grzywy i ogony bujniejsze, bardziej szczeciniaste, a zbli\ając się do niej, wydawały cichy,
ostrzegawczy odgłos.
- Nazywam się Joey - oznajmiła donośnie. - Jestem przyjaciółką Sintiego... to znaczy,
znajomą. - Stała całkiem bez ruchu.
Czerwone jednoro\ce zatrzymały się w odległości niewiele większej ni\ długość rogu. Z
bliska, w przeciwieństwie do poznanych przez nią wcześniej jednoro\ców, wydzielały silny, pier-
wotny zapach, przykry jak zapach lwiej klatki w zoo. Nic nie mówiły, spoglądały tylko na siebie
i na Joey, a srogi dzwięk wydobywający się z ich gardzieli miał coraz bardziej głuche brzmienie.
Joey powiedziała:
- Nie robię nic złego.
Nie przekonała się, do czego byłyby zdolne te wielkie stworzenia, bo mniejsza postać
przecisnęła się między nimi i dumny głos Touriąa, syna Fireez, rozległ się w jej umyśle:
- No, w końcu cię znalazłem! Chodz!
Z tak nieodpartą siłą jak jej braciszek Scott trącał i poszturchiwał Joey niczym holownik,
odciągając od dwóch czerwonych jednoro\ców. Nie wykonały \adnego ruchu, aby mu prze-
szkodzić, ilekroć jednak ona się odwracała, aby na nie popatrzeć, widziała śledzące ją poderzliwe
oczy.
- Nie zwracaj na nie uwagi, nie mają złych zamiarów - poradził Tourią. - Karkadanny takie
ju\ sÄ….
- Jej, są straszne - powiedziała Joey. - Naprawdę cieszy mnie, \eś się pokazał. Jak je
nazwałeś?
- Karkadannami - rzucił Tourią od niechcenia. Wygiął szyję i barkiem rąbnął Joey. - Teraz
zaczynamy zabawÄ™. WÅ‚az mi na grzbiet.
- Gdzie mam włazić? - Barki miał Tourią na tej samej wysokości co Joey. - Jestem za du\a -
zaprotestowała. - Nogi mam za długie, będę za cię\ka...
- Właz - niecierpliwie powtórzył Tourią. - Obejmij mnie nogami pod brzuchem, trzymaj się i
nic się nie martw. Jazda, chcę cię pokazać moim przyjaciołom!
Joey trochę ściskało w gardle, ale odetchnęła głęboko i wdrapała się na grzbiet Touriąa, jak
się okazało szerszy, ni\ sądziła, i o wiele silniejszy. Rozpłaszczona na szyi zrebaka, poczuła
zdumiewający przypływ mocy, kiedy poruszył smukłymi nogami i wystrzelił do przodu. Ju\ po
drugim kroku ruszył pełnym galopem i Joey nabrała okropnej pewności, \e zderzy się z którymś
z jednoro\ców tak spokojnie pasÄ…cych siÄ™ na jego drodze. Ale na ogół bez»podnoszenia głów
wdzięcznie schodziły na bok, podczas gdy garstka młodszych stawała dęba, obracała się,
przenikliwie odpowiadała na jego wyzwanie i gnała za nim. Jasna połać ziemi dudniła i migotała
pod ich kopytami.
Joey podnosiła się powoli, stopniowo, bardzo ostro\nie. Tourią mknął tak prędko, \e oczy ją
piekły, bo wiatr wyciskał z nich łzy. Cały teren był jaskrawą, zamazaną plamą; głośny jak ulewa
tętent kopyt zagłuszał wszelką muzykę. Mocno przyciśniętymi do niego nogami Joey wyczuwała
ogromną swobodę, z jaką biegł Tourią, spokój, z jakim oddychał, i rozumiała, \e zbytnio się nie
wysila. On siÄ™ bawi. Po prostu siÄ™ bawi.
Srebrzystoszary jednoro\ec trzymał się po lewej stronie Touriąa, czarny po prawej, \aden
jednak nie mógł go wyprzedzić. Kiedy Joey wreszcie odwa\yła się odwrócić głowę i spojrzeć do
tyłu, a\ ją zatkało ze zdziwienia na widok ich wszystkich: towarzyszy zabaw i kolegów Touriąa,
burzy kolorów jak wiosna zalewającej równiny Shei'rahu. yrebaki nawoływały się w biegu i Joey
uświadomiła sobie, \e zna te wysokie, natrętne, piskliwe głosy - \e one składają się na to, co
Indygo grał w sklepie pana Papasa, \e są muzyką, która wyciągnęła ją z łó\ka i kazała się znalezć
w tym miejscu, w tej chwili. Odchyliła do tyłu głowę, piętami bębniła w boki Touriąa i rzucała
pod wiatr własne szalone wyzwanie.
W wyścigu jednoro\ce dały się ponieść a\ na sąsiednie podgórze, nim zaczęły zwalniać. Ich
czyste zadowolenie, rozradowanie sobą rozbrzmiewały w Joey. Czuła się przepełniona głosami,
promiennym śmiechem, wizjami, dla których nie znajdowała słów, a przede wszystkim muzyką -
szaloną, kapryśną, przera\ającą, nieskończenie uspokajającą muzyką Shei'rahu. Ko miał rację, to
ich muzyka. To one.
Kiedy Tourią wreszcie przystanął, zsunęła się z jego grzbietu i oparła o niego, zdyszana,
rozchichotana.
- To było cudowne - zdołała wykrztusić. - Cudowne.
- Potrafię biegać o wiele szybciej - niewinnie przechwalał się Tourią. - Raz, będąc mały,
prześcignąłem całe stado pery-tonów.
Joey trwo\nie popatrzyła w niebo. Tourią, podą\ywszy za jej spojrzeniem, wyjaśnił:
- Nigdy nas nie niepokoją, kiedy tak jak teraz jesteśmy w gromadzie. Napadają tylko
młodych i samotnych. Zresztą ja się ich nie boję.
- A ja tak - wyznała Joey. - Booę się tu właściwie wszystkiego prócz was i Ko. Na przykład
tego czegoś dwugłowego i tych rzeczy na drzewach, które mnie o mało nie schwytały, i tej
jakiejś jalli w wodzie... Tourią roześmiał się.
- Jalli ze strumienia? Jak mo\esz się bać głupiutkiej ma łej jalli? - Obejrzał się szybko,
kuksnął ją i powiedział: - Chodz, to ci poka\ę.
Część młodych jednoro\ców zaczęła się paść albo walczyć na rogi, przewa\nie dla zabawy,
co Joey widziała ju\ przedtem. Inne le\ały na słońcu z otwartymi oczami - na ogół, jak oczy
Touriąa, zdradzającymi pierwsze oznaki ślepoty - nieruchome, idealnie wkraczały w ciszę,
dopóki nie umilkła nawet muzyka ich istnienia. Joey odwróciła się, aby pójść za Touriąiem, i
nagle spostrzegła, \e jeden z nich ją obserwuje.
Był biały jak stokrotki, a jego róg rzucał w słońcu płomienne błyski, lecz to jego oczy kazały
Joey zatrzymać się w miejscu. Czyste, nie przyćmione oczy Indyga. Zrobiła krok w jego stronę,
lecz on się cofnął i zmieszał z innymi, zniknął tak całkowicie, \e zabrakło jej pewności, czy go w
ogóle widziała.
Tourią poprowadził ją wy\ej na wzgórza, cienistą ście\ką w stronę plusku wody. Strumień
był w cieniu mroczny, po jego powierzchni pływały czerwone liście i jedno niebieskie pióro.
Tourią podszedł do brzegu i trzykrotnie wydał niski, dr\ący okrzyk. Nic się nie wydarzyło.
Zawołał raz jeszcze.
Nagłe zawirowanie u jego stóp, chlupot i oto jalla, łokciami oparta o brzeg, ze śmiechem
pokazywała cienkie, ostre zęby.
- Jej - powiedziała. - Jeden z Najstarszych i mieszkanka innego świata, có\ za dziw. - Była
mniejsza od Joey, wzrostu dziesięciolatki, naga, a w pstrokatym blasku słońca jej skóra
połyskiwała niebieskawą zielenią. W okrągłej dziecinnej buzi rombowe oczy, które napotkały
wzrok Joey - takiego samego koloru jak skóra - jarzyły się dorosłą figlarnością. Joey spodziewała
się zobaczyć u jalli syreni ogon, lecz nie wiedziała, czy tamta ma go rzeczywiście. Ręce jalli
skrzyły się niczym bańki mydlane i Joey zdała sobie sprawę, \e jej długie palce są połączone
delikatną błoną. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • realwt.xlx.pl