[ Pobierz całość w formacie PDF ]

— Wiem, sir Brianie. Ale karczmarz nie może postawić twych przyrzeczeń
przed głodnymi gośćmi i wyjaśnić im, że ma pustki w piwnicy. Dużo czasu zabie-
rze mi zgromadzenie takich zapasów, jakie mam — to znaczy miałem — na dole.
Szynka zaś będzie pod moim dachem rzadkim rarytasem aż do Wielkiejnocy. . .
— Cicho, mówię! Idź stąd! — syknął rycerz. Światło pchodni i odgłos kroków
oddaliły się.
Jim otworzył oczy w zupełnych ciemnościach. Poczęło gryźć go sumienie. Ten
dziwny świat pełen mówiących stworzeń, czarów i Ciemnych Mocy jakoś uśpił tę
cząstkę jego osobowości. Teraz zbudziła się i odezwała ze zdwojoną siłą. Choćby
zupełną ułudą okazała się jego obecność tutaj, był to przecież świat, w którym
ludzie zwyczajnie rodzili się, cierpieli, umierali i ginęli, jak to biedne wiejskie
dziecko z odciętymi dłońmi. Przypomniał sobie nagle, że chciał przenieść się z te-
raźniejszości swego świata w czasy średniowieczne, w których problemy byłyby
konkretne i namacalne. A teraz, otoczony przez konkretne i namacalne problemy
(choć w nieco innych realiach), zamiast doceniać ich konkretność i namacalność,
zachowywał się tak, jakby żył w marzeniach, w których za nic nie ponosi odpo-
wiedzialności.
Karczmarz miał rację. Co więcej, miał również poważny kłopot wywołany
przez Jima, który częstował się bez opamiętania wszystkim, na co miał ocho-
tę, z piwnicznych zapasów. Był to nie mniejszy szwindel, niż gdyby wszedł na
zaplecze supermarketu i wyniósł stamtąd sto dwadzieścia sześć puszek szynki
i dwadzieścia skrzynek wina.
A to, że Brian wziął na siebie odpowiedzialność za pokrycie kosztów tej gar-
gantuicznej uczty, wcale nie polepszyło sprawy. Przede wszystkim Jim nie miał
pojęcia, że stali się na tyle bliskimi przyjaciółmi, by jeden z nich podejmował aż
takie zobowiązania w imieniu drugiego. Ze wstydem przyznał, że w odwrotnej sy-
tuacji przyjąłby postawę typową dla dwudziestego wieku: jeśli ktoś, kogo zna się
od paru dni, sam wplątuje się w kłopoty, to również wyplątanie się z nich powinno
być jego sprawą. . .
Niespodziewana myśl rozjaśniła mu nagle umysł niczym pochodnia zapalona
w okopconej piwnicy. Przecież jakaś część pamięci Gorbasha wciąż musi tkwić
w ciele użytkowanym przez Jima. Może udałoby się odtworzyć informacje o skar-
bie Gorbasha? Gdyby wiedział, gdzie ten skarb się znajduje, sam mógłby zapłacić
Dickowi Karczmarzowi i uwolnić swe sumienie od ciążących na nim zobowiązań
wobec rycerza.
Podniesiony na duchu tą myślą Jim poderwał się i ruszył pewnie, mimo ciem-
ności, przez piwnicę ku prowadzącym do kuchni schodom. Nikogo tu nie było
prócz otyłej kobiety w wieku karczmarza, która zgięła się w pokłonie na jego
83
widok.
— Hm. . . cześć — rzekł Jim.
— Dzień dobry, sir Jamesie — odpowiedziała kobieta. Jim skierował się do
sali jadalnej. Czuł wstyd na myśl o spotkaniu z karczmarzem lub sir Brianem, ale
izba, do której wszedł, była pusta. Frontowe drzwi stały otworem — naturalna me-
toda wentylacji w warunkach, gdy okna nawet przy otwartych okiennicach były
zaledwie wąskimi szczelinami nadającymi się raczej do obrony niż do wpuszcza-
nia światła i powietrza. Wyszedł na zewnątrz i znów usłyszał głosy Briana i karcz-
marza, ale w pewnej odległości. Znajdowali się w stajni na przeciwległym końcu
budynku i oglądali białego rumaka Briana; zwierzę też odniosło drobne obrażenia
podczas walki w wiosce.
Rozmowa o ranach konia przypomniała Jimowi jego własne. Wczoraj ledwie
o nich pamiętał. Dzisiaj jednak odezwały się. Nic wielkiego, podobnie odczuwał-
by kilka zacięć na twarzy po nieumiejętnym goleniu się żyletką. Jego smocze ciało
odczuło potrzebę polizania ran i szybko odkrył, że dzięki giętkiej szyi i długiemu
językowi bez kłopotów sięga do wszystkich skaleczeń.
Po wylizaniu ran przestał niemal odczuwać jakiekolwiek dolegliwości. Usiadł
i rozejrzał się. Dziesięć stóp od niego Aragh siedział na tylnych łapach i czuwał.
— Dzień dobry — rzekł Jim.
— Owszem, całkiem niezły — odrzekł Aragh. — Całą noc spędziłeś we-
wnątrz, prawda?
— No tak — odpowiedział Jim.
— Rób, jak uważasz — ponuro stwierdził Aragh. — Mnie nigdy nie przyła-
piesz na wchodzeniu do tych klatek.
— W ogóle nie wchodziłeś.
— Oczywiście, że nie — zawarczał Aragh. — Takie rzeczy są dla ludzi. Jest
coś słabego we wszystkich ludziach, Gorbash, nawet jeśli potrafią walczyć tak jak
ten rycerz czy łucznik. Nie chodzi mi tylko o słabość ciała, ale i o słabość umysłu.
Dziesięć lat mija, nim taki jest w stanie zająć się samym sobą, a i to nie w pełni.
Pamięta, że go pieszczono, karmiono, opiekowano się nim, więc i później przy
każdej okazji szuka miejsc, w których znajdzie nowe pieszczoty i jeszcze więcej
opieki. Gdy zestarzeje się i osłabnie, znów go trzeba niańczyć. To nie dla mnie,
Gorbash. Pierwsze ostrzeżenie, że słabnę, nadejdzie wtedy, gdy ktoś pozornie nie-
zdolny do tego rozerwie mi gardło.
Jim skrzywił się nieco. Tę ocenę ludzkiej natury, zwłaszcza w połączeniu z po-
czuciem winy za ostatnią noc, odczuł boleśniej, niż gdyby usłyszał ją kiedy in-
dziej. Wtem przypomniał sobie coś.
— Ale przyjemnie ci było, gdy Danielle drapała cię wczoraj za uszami —
rzekł.
— Zrobiła to z własnej woli. Nie prosiłem jej — odburknął Aragh. — Oho,
zaraz dobierze się do ciebie!
84
— Dobierze się do mnie?
Szczęki Aragha rozwarły się w jednym z jego bezgłośnych uśmiechów.
— Znam ją. Ty i te bzdury o twej ludzkiej pani, Gorbash! Teraz masz dwie.
— Dwie? — powiedział Jim. — Myślę, że cię ponosi wyobraźnia.
— Mnie? Idź i sam zobacz. Ona jest z tym łucznikiem tam w lesie.
Jim odwrócił się w kierunku wskazanym przez pysk Aragha. [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • realwt.xlx.pl