[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Barresa i Bourgeta. Po chwili odkładał książkę. Uśmiechał się. Jego spojrzenie traciło godną
podziwu czujność i stawało się prawie rozmarzone. Powiadał: "O ileż prościej i trudniej
przychodzi spełnienie obowiązku!" Nigdy nie zastanawiał się nad sobą inaczej. Był
przywódcą.
Byli też inni przywódcy zawieszeni na ścianach: a właściwie tylko oni. Ten wielki
siwozielony starzec siedzący w fotelu to przywódca.
Biała kamizelka była szczęśliwą repliką jego srebrnych włosów. (Troska artystyczna nie
została wyłączona z tych portretów, malowanych zresztą przede wszystkim w celu
zbudowania moralnego, z dokładnością posuniętą aż do skrupułu.) Jego długa, delikatna ręka
spoczywała na głowie chłopczyka. Na kolanach owiniętych pledem leżała otwarta książka.
Ale spojrzenie błądziło gdzieś daleko. Widział te wszystkie rzeczy, które pozostają ukryte dla
młodych ludzi. Wypisano jego nazwisko na złoconej tabliczce ponad portretem: nazywał się
na pewno Pacome, czy Parrotin, lub Chaigneau. Nie myślałem nawet podejść i zobaczyć; dla
bliskich, dla tego dziecka, dla siebie samego, był po prostu Dziadkiem; będzie zaraz określał
się w trzeciej osobie, jeśli osądził, że nadeszła godzina ukazania wnuczkowi przyszłych
rozległych obowiązków.
"Obiecaj dziadkowi, że będziesz grzeczny, kochanie, że będziesz dobrze pracował w
przyszłym roku. W przyszłym roku może już dziadka nie będzie." O zmierzchu życia
roztaczał nad każdym swoją pobłażliwą dobroć. Nawet ja - gdyby nie to, że byłem
przezroczysty dla jego spojrzeń - znalazłbym łaskę w jego oczach: pomyślałby, że miałem
niegdyś dziadków. Nie żądał już niczego. W tym wieku nie ma się już pragnień.
Może pragnął tylko, aby nieznacznie zniżano głos, kiedy wchodził, by towarzyszyło mu nieco
czułości i szacunku w uśmiechach, nic więcej poza słowami synowej: "Ojciec jest
nadzwyczajny. Jest młodszy od nas wszystkich".
Poza tym, że właśnie on potrafi uspokoić wybuchy wnuczka, kładąc mu rękę na głowie, aby
móc potem powiedzieć:
"Dziadek umie pocieszać w takich ogromnych zmartwie niach". Nic prócz tego, aby jego syn
przychodził często zasięgnąć rady, a wreszcie chodziło mu tylko o to, żeby czuć się
pogodnym, uspokojonym i nieskończenie mądrym.
Starszego pana ledwo dotykała kędziorów wnuczka:
Ręka było to prawie błogosławieństwo. O czymże mógł myśleć?
O swojej zaszczytnej przeszłości, udzielającej mu prawa mówienia o wszystkich i posiadania
ostatniego słowa we wszystkim.
Nie bardzo myliłem się onegdaj: Doświadczenie było czymś więcej niż obroną przed
śmiercią; było prawem: prawem starców.
Zawieszony na ścianie generał Aubry, z przypasaną wielką szablą, był przywódcą. I jeszcze
jeden przywódca, przewodniczący Hebert, inteligentny pisarz, przyjaciel Impetraza. Twarz
miał długą i symetryczną, z nie kończącym się podbródkiem, z akcentem małej bródki pod
samą wargą; wysuwał nieco szczękę, z rozbawioną miną, jak ktoś, kto wprowadza
rozróżnienie lub wytacza zasadnicze zastrzeżenie, jak lekkie czknięcie. Marzył, trzymał gęsie
pióro: on także odprężał się, do diabła, mianowicie pisząc wiersze. Miał jednak orle oko
przywódców.
A żołnierze? Stałem pośrodku sali czując te wszystkie poważne oczy wycelowane we mnie.
Nie byłem dziadkiem ani ojcem, ani nawet mężem. Nie głosowałem, ledwo płaciłem jakieś
podatki: nie mogłem się pochwalić ani prawami podatnika, ani wyborcy, ani nawet skromnym
prawem zacności, które uzyskuje pracownik dwudziestoma latami posłuszeństwa. Moje
istnienie zaczynało mnie poważnie dziwić. Czy nie byłem po prostu pozorem?
"No, powiedziałem sobie nagle, ale jestem żołnierzem!" Rozśmieszyło mnie to, ale bez urazy.
Pięćdziesięcioletni zażywny facet odwzajemnił mi grzecznie piękny uśmiech. Renaudas [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • realwt.xlx.pl