[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- O zbawieniu duszy - odparł Deakin. - Nawet jak mu powiedziałem, że mordercy dusz nie mają, on...
- Spokój! - uciął Claremont. Prawie krzyczał. - Przeszukać pociąg! - I chyba zatrzymać, pułkowniku?
- Zatrzymać, majorze? Po co?
- Tu się dzieją dziwne rzeczy, pułkowniku - wyjaśnił O'Brien. Nie próbował nadać swoim słowom
jakiegoś specjalnego znaczenia, to nie było konieczne. - Pastor albo jest w pociągu, albo nie. Jeśli nie, to
musi być gdzieś w pobliżu torów. Nie mógł spaść do kanionu, bo ostatni minęliśmy godzinę temu.
Jeżeli przyjdzie nam go szukać na zewnątrz, to będziemy musieli się cofnąć, a każda sekunda jazdy
oddala nas...
- Racja, Henry, zawiadom Banlona.
Kelner wybiegł z przedziału w kierunku lokomotywy, a gubernator, Claremont i O'Brien ruszyli w
przeciwną stronę. Deakin pozostał na miejscu - najwyrazniej nigdzie się nie wybierał. Marika
spoglądała na niego wzrokiem, który trudno byłoby określić jako przyjazny. Jej ciemne oczy były tak
zimne, jak to tylko możliwe, a usta zaciśnięte. W końcu odezwała się wrogim głosem, doskonale
pasujÄ…cym do jej miny:
- Możliwe, że pastor jest chory, ranny albo nawet umiera. A pan sobie tak po prostu siedzi. Nie
pomoże im pan w poszukiwaniach? Deakin rozparł się na krześle, skrzyżował nogi i zapalił krótkie
cygaro.
- Ja? - odparł ze szczerym zdziwieniem. - W żadnym wypadku. Kim on dla mnie jest? Albo ja dla
niego? Niech sobie wielebny idzie do diabła!
- To taki przemiły człowiek! - Trudno powiedzieć, co bardziej oburzyło dziewczynę: bezbożne słowa
Deakina czy jego nieczułość. - Przecież rozmawiał tu z panem...
- Sam się wprosił. Niech teraz sam się troszczy o siebie.
- Pana to wcale nie obchodzi - stwierdziła Marika powoli, z niedowierzaniem.
- Właśnie.
- Więc jednak się pomyliłam. Szeryf miał rację, on zna życie. Szkoda, że go nie posłuchałam. Jest
pan największym egocentrykiem i egoistą pod słońcem!
- Lepiej się wyróżniać czymkolwiek niż wcale - rzekł Deakin z nieodpartą logiką. - A w związku z
tym przypomniało mi się coś naprawdę wybornego. - Wstał. - Whisky gubernatora. Zdaje się, że skoro
wszyscy są zajęci, nareszcie mam okazję się poczęstować.
Wyszedł na korytarz i minął sypialnie gubernatora i Mariki. Dziewczyna została na miejscu,
rozgniewana i nieco zaskoczona, lecz po krótkim wahaniu cicho poszła za nim. Dotarła do drzwi
przedziału dziennego akurat w chwili, gdy Deakin, stojąc przed barkiem w głębi pomieszczenia,
jednym haustem opróżniał szklaneczkę whisky. Nic z tego nie rozumiejąc, patrzyła ze zdumieniem, jak
nalewa sobie drugą porcję bourbona, wypija połowę i odwraca od okna szklany wzrok. Jego ogorzała,
zawzięta twarz była okrutna, nieprzejednana.
Z marsem na czole i rozszerzonymi oczami cicho weszła do przedziału. Gdy znalazła się metr od
Deakina, odwrócił się od niej. Z jego twarzy przebijała ta sama śmiertelna nienawiść. Marika cofnęła
się, jakby w obawie, że ją uderzy. Minęło kilka sekund, nim zdał sobie sprawę z jej obecności. Jego
twarz stopniowo przybrała swój normalny wyraz - a raczej brak wyrazu.
- Niezle mnie pani wystraszyła - odezwał się uprzejmie.
Nie od razu odpowiedziała. Wciąż zdumiona, podeszła do niego jak we śnie, wyciągnęła rękę i
dotknęła go nieśmiało, bojazliwie.
- Jak pan się naprawdę nazywa? - szepnęła. Wzruszył ramionami.
- John Deakin. - Kim pan jest?
- Słyszała paru, co mówił szeryf...
Nagle zamilkł. Z korytarza doleciały odgłosy rozmowy, głośnej rozmowy, popartej, jak można się
było domyślać, wymowną gestykulacją. Do przedziału wszedł Claremont, prowadząc ze sobą
gubernatora, Pearce'a i O'Briena.
- Jeśli go tu nie ma, to znaczy, że wypadł i leży gdzieś na poboczu - mówił pułkownik. - A nie ma go.
Gdybyśmy się tak cofnęli, powiedzmy, z pięć mil...
- A niech cię diabli, Deakin! To moja whisky! - przerwał Fairchild, któremu do morza kłopotów
doszło kolejne zmartwienie.
- I to wyborna - przytaknął Deakin z uznaniem. - Każdego może pan nią śmiało częstować, nie
przyniesie panu wstydu.
Pearce wysunął się do przodu i bez słowa ostrzeżenia uderzył go z furią w nadgarstek, wytrącając mu
szklankÄ™.
- Bardzo pan dzielny, szeryfie... z tym wiellcim rewolwerem u pasa - rozległ się gniewny głos Mariki.
Mimowolna reakcja dziewczyny zaskoczyła ją samą nie mniej niż pozostałych.
Z wyjątkiem Deakina, wszyscy wybałuszyli na nią oczy. Pearce zerknął z powrotem na więznia.
Malujące się na jego twarzy zaskoczenie ustąpiło miejsca pogardzie, która wyraznie przebijała z jego
ruchów, gdy wyciągał colta z olster, rzucał go na kanapę i uśmiechał się do Deakina zachęcająco.
Ten nie zareagował. Szeryf zamachnął się lewą ręką i grzbietem pięści uderzył go silnie w
podbródek, w sposób uwłaczający każdemu prawdziwemu mężczyznie.
Więzień zachwiał się i opadł ciężko na kanapę. Kilka sekund pózniej, gdy pozostali mężczyzni
odwrócili wzrok, zawstydzeni tak niemęską reakcją, dzwignął się na nogi, starł krew z rozciętej wargi i [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • realwt.xlx.pl