[ Pobierz całość w formacie PDF ]

którą ukradli w nocnym sklepie. Nic o niej nie wiedział. Leżeli obok siebie. Miał tuż przy sobie jej
drobną twarz, brązowe oczy z ciemniejszą tęczówką, usta spierzchnięte, popękana skórka na dolnej
wardze, włosy piórkowate, rudoczerwone, wąziutkie dłonie, połamane brudne paznokcie. Wodził
wskazującym palcem po jej brwiach, bawił się zaróżowionym koniuszkiem ucha, dotykał delikatnie
gołych obojczyków pod piegowatą skórą. Udawała, że śpi, potem nagle gryzła go w palec, lekko,
zaczepnie, jak kot. Zęby wąskie, ostre, ze śladami tytoniu na szkliwie. Zwieca pełgała przy drzwiach
słabnącym płomieniem.
Zamykał oczy. Dzieciństwo, czas pierwotny, wygnanie, którego nie uleczy nawet dotyk matki,
wszystko to układało się w nim jak dobry, krzepiący sen. Wyjęty z czasu, uwolniony od strachu, bez
planów i nadziei, ze ściśniętym gardłem odkrywał, że człowieczeństwo jest tylko szarpiącym
doświadczeniem utraty, niczym więcej.
Leżąc przy niej, czuł się jak chłopiec, który uciekł z domu.
Kiedyś - było to w czerwcu, noc bezchmurna, cicha - wymknął się z willi Tannenheim i pustymi
ulicami pojechał tramwajem na dworzec. Bezdomność, jakiej doznał w chwili,
197
gdy wszedł do dworcowej hali, wydała mu się szczęściem. Zawieszenie w czasie - dar, którego
ludzkość szuka daremnie przez stulecia - wprawiło go w stan boskiego drżenia. Był po raz pierwszy
w życiu zupełnie sam, siedział w środku nocy na drewnianej ławce pośród nieznanych ludzi, miał w
kieszeni zawiniętą w pergamin bułkę z serem, która miała mu starczyć na całe życie. Ten dworzec -
oszklona hala z secesyjnym witrażem, żelazne sklepienie, sygnałowe światła za mętną szybą - był
prawdziwym miejscem ocalenia, choć gdyby go ktoś zapytał, o jakim to ocaleniu myśli, pewnie by
nie wiedział, co powiedzieć.
Ze swojej ławki patrzył na ludzi schodzących po kamiennych schodach do podziemnego tunelu
prowadzącego na perony. Całym ciałem czuł delikatną wibrację tłumu. Chciał być uniesiony przez tę
żywą rzekę twarzy, rąk i nóg, która znikała pod ziemią, choć dokąd ona płynie, nie wiedział. Nagle
przeniknęło go bolesne uczucie międzyludzkiego braterstwa w tajemniczej podróży do nikąd, aż mu
łzy napłynęły do oczu. Piękne chwile dzieciństwa! Jakże niewiele trzeba, żeby się tak rozczulić nad
sobą, ludzmi i biednym światem! Od razu pomyślał o ojcu i matce. Przecież oni - uświadomił sobie z
przerażeniem - myślą, że w środku nocy uciekł z domu, by porzucić ich na zawsze! Jak mógł zrobić
im coÅ› takiego!
Do domu wrócił nad ranem. Morze było już jasne. Zorza rozlewała się nad ciemną kreską Półwyspu,
tylko nad willą Tannenheim świeciło jeszcze kilka blednących gwiazd. Wszedł do sieni na palcach,
zdjął w przedpokoju buty i kurtkę, strzą-snął krople rosy z rękawa. Miał wrażenie, że rodzice na
pewno słyszą jego kroki, tylko udają, że śpią. Potem na palcach wszedł do kuchni. Na stole leżała
odwinięta ze sreberka tabliczka czekolady, która - domyślił się - czekała właśnie na niego. Na
zawsze zapamiętał tamtą chwilę: niebo blednące nad willą Tannenheim i ten radosny, słodki zapach.
Czekolada i gwiaz-
198
dy! Zwiatło nocy zmieszało się w jego pamięci z radością powrotu do domu. Ale piękna była też
tamta chwila na dworcu, gdy zupełnie sam, jak wędrowiec z gotyckich obrazów, wszedł do oszklonej
Arki ze skrzydlatym kołem na szczycie niderlandzkiej fasady i na drewnianej ławce razem z
nieznajomymi ludzmi czekał na zbliżający się potop, w którego wodach - jak marzył - miało zniknąć
całe złe miasto.
Teraz obrazy tamtego chłodnego poranka krążyły mu w głowie jak ćmy wokół płomienia świecy.
Dziecięca czułość, skrywana pod wrogością wobec świata, zalała serce podstępnym, bolesnym
wzruszeniem. Dotykając palcami rudych, płomykowatych włosów, roztkliwił się nad Hildą, nad całą
biedną Ziemią i oczywiście nad sobą. Słodkie wzruszenia! Na szczęście Hilda mocno szturchnęła go
małą pięścią w ramię.
Gdy zaczęły się suche, bezwietrzne dni, szli razem na rosyjskie cmentarze.
Wchodziła między rzędy czerwonych gwiazd odlanych z betonu i czarnymi od rdzy nożyczkami
ścinała dziko pieniące się na ścieżkach dziurawce, krwawniki, łodygi polnego maku, mlecze, chabry,
piołuny. Potem suszyła to wszystko na słońcu. Mówiła, że korzeń wyrwany z grobu ma w sobie
wściekłą chęć życia; to dlatego tak krzyczy pod palcami śliskim piskiem, gdy wyrywa się go z ziemi.
Na Gradowej Górze znała miejsca, gdzie płytko pod darnią, jak listy wsunięte do cienkiej koperty,
leżały szkielety rosyjskich, niemieckich, polskich, francuskich, husyckich, szwedzkich i Bóg wie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • realwt.xlx.pl